piątek, 28 grudnia 2018

7

Tak mnie rozleniwiły święta, że nawet nie napisałam urodzinowej notki, a przecież moje uparte dziecko skończyło 7 lat. Najważniejsze, że można o niej powiedzieć, to właśnie to, że jest wściekle uparta, jak coś idzie nie po jej myśli, to się wścieka tak, że klękajcie narody, nic wtedy do niej nie dociera. I choć wybuchy są już rzadsze i krótsze, to jednak się zdarzają. Poza tym jest całkiem samodzielna, sama się ubiera, rozbiera, myje, nawet włosy i czesze, choć tu akurat daleko jej jeszcze do fryzury, która przetrwa dłużej, niż parę minut.
Kocha czytać, muszę ją odganiać, bo cały dzień by mogła czytać. A jak nie czyta, to koloruje lub rozwiązuje zadania, czyli oczy, oczy, oczy. Na pole ciężko ją wygonić, ale jak już wyjdzie, to ciężko ją zgonić. Jeździ na rowerze, bez kijka i uczy się pływać.
Ku jej ogromnej rozpaczy nadal ma wszystkie mleczne zęby i nie zanosi się, żeby ten stan się zmienił w najbliższym czasie.
122,5 cm
23 kg

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Wesołych świąt, które zapalą ogień miłości w waszych sercach, przyniosą pokój i spokój. Radości z przebywania z bliskimi i czasu wolnego

czwartek, 20 grudnia 2018

Poszło

Oba spektakle się udały. Dziewczyny przebierają się już praktycznie same, a i ekipa do pomocy była świetna. Ludzie, z którymi trzeba współpracować robią większą część sukcesu. Wróciłam do domu zrelaksowana i szczęśliwa, choć po drodze jeszcze robiłyśmy zakupy. Tak się spodobało, że prawdopodobnie będzie jeszcze jedno przedstawienie w styczniu. Tym razem klasa Dominiki bardzo by chciała pojechać.
Żegnały się wczoraj baletnice z nauczycielką przed świętami. I pani je przytula, te mniejsze podnosi, składa życzenia. A te większe same się przytulają. Tak mi się ciepło zrobiło, bo one ją zwyczajnie kochają. A one je.
A dla nas zaczął się czas odliczania do świąt. Dziś ulepię uszka i pirogi z kapustą i grzybami, krokiety mam już gotowe. Choinka stoi pod drzwiami, czeka na wigilię, mam nawet sianko i jemiołę. I wczoraj kupiłam gwiazdę betlejemską i mam wrażenie, że już ją zamordowałam. Nie wiedziałam, że trzeba ją tak mocno otulić i mi więdnie. Ktoś ma jakiś pomysł?

środa, 12 grudnia 2018

Jak mąż zrobił mi dobrze w trzydzieści sekund... na długo

Cały dół domu mamy  w płytkach, beżowych. A do nich wybrałam sobie jasnobeżową fugę, piękną, o ile jest czysta. Ale że z tarasu i od frontu jeszcze nie ma płytek, a jest sporo terenu to i się nosi. Wszystko. No i kot urządza ścieżki zdrowia. W związku z tym te fugi rzadko spełniają warunek, że są super czyste. To się wiąże z szorowaniem, kombinowaniem, zdartymi paznokciami, a w wiatrołapie i tak odpuszczam, szczególnie w okresie jesiennym i udaję, że one są ciemne. Jednak kura domowa we mnie cierpi. I tak kiedyś cierpiąc podeszłam do Osobistego, który akurat miał home office i pytam, czy ta myjka parowa naprawdę robi robotę. Kazał mi sobie pooglądać filmiki z jednym z modeli, przy okazji znalazłam ofertę z przeceną, bo trafiliśmy na Cyber Monday. Od razu mi się odechciało czystych fug, nawet po przecenie. Osobisty gadał w tym czasie z kolegą, który takie cudo posiada, mnie się coraz bardziej odechciewało i co prawda odpowiadałam na pytanie, jakie dodatki by mi się przydały, ale raczej w kontekście "kiedyś sobie kupimy".
Za chwilę patrzę, a on zamawia. No wziął i kupił, żebym nie pytała, ale sama spróbowała. Dwa dni później, bo wpłata była po dwunastej, kurier dostarczył paczkę.Otworzyliśmy dopiero wieczorem, jak byliśmy oboje i jazda do łazienki. Zrobiliśmy w niej saunę, ale efekt mnie zaskoczył. Wydawało mi się, że mamy względnie czysto, ale ta myjka robi taką robotę, że ja szotując codziennie bym nie dała rady. Następnego dnia poszła w obroty kuchnia, potem fugi. Kocham myjkę, kocham sprzątać, w ogóle kocham ten sprzęt.
Dziś myłam nim okna, specjalnie czekałam na cieplejszy czas, żeby na polu też oblecieć. Magia. Minuta i po robocie, owszem, bez ram, bo mi się nie chciało zmieniać końcówek, ale i tak jest świetnie, bo przeleciałam samą parą i już jest różnica. A co najważniejsze, jestem to w stanie zrobić z tej resztki, co zostaje po grzaniu, czyli nie muszę wyjmować przedłużacza.
Dzieciaki bardzo by chciały tym myć, ale boją się pary, która z tego wylatuje, myślę jednak, że to kwestia czasu.
A teraz coś dla ekologów. Myjką myje się bez użycia jakichkolwiek środków chemicznych, tyko woda. Jeżeli ktoś może sobie na takowy zbytek pozwolić, nie ma się co zastanawiać.
Notka nie jest sponsorowana, zachwyt wynika tylko z tego, jaki widzę efekt.
Każda kobieta w głębi duszy jest księżniczką, mnie wyraźnie trafił się Kopciuszek, ale choć sprzęt do pracy mam profesjonalny ;)

wtorek, 4 grudnia 2018

Czekam na piątek

Nie mam czasu, od zeszłego wtorku biegam, coś załatwiam, coś robię. Zaczęło się od przedstawienia na Dzień Misia i pasowania młodszych dzieci. Z racji bycia w komitecie pojechałam wcześniej, przygotować poczęstunek, znaczy rozłożyć, co zrobił ktoś inny. Potem oczywiście trzeba posprzątać, a ja zawsze zostaję, bo mnie się nie spieszy, a panie dzięki temu wyjdą tą chwilę wcześniej.
Środa to próba Córy, długa, do 19, z przerwą, ale jazda od razu po przedszkolu. Czwartek relaks, moje tańce, choć miałam nie jechać, bo tak mnie głowa bolała, ale jednak się zmusiłam. Stwierdziłam, że chociaż po mieście pochodzę, choć nie wiedziałam, co mówię, bo zimno okropnie.
W piątek byłam umówiona do ginekologa i to na biegu, żeby zdążyć po Córę do szkoły. Na szczęście udało się nie tylko kupić prezent na Mikołajkową Wymianę na jednej grupie, ale też dokupić mikołaje do paczek przedszkolaków. I nawet w domu zdążyłam to schować, zanim po Córę pojechałam.
Sobota znowu tańce, a niedziela to istne szaleństwo.
Syn bardzo chciał obejrzeć Klaksona i spółkę, a Córa Dziadka do orzechów i cztery królestwa. Spojrzeliśmy w sobotę na repertuar i okazało się, że Klaksona grają już tylko raz dziennie. Postanowiliśmy jechać w niedzielę, przed Disneyem. A po drodze zajrzeć do Serenady, gdzie urzęduje Mikołaj. To w ramach niespodzianki dla dzieci, które chciały do Mikołaja gnać do Krynicy, gdzie 8 ma być ognisko na górze Parkowej, Mikołaj, otwarcie Parku Światła itd. I ja bym nawet pojechała, bo to Krynica, ale Córa ma próbę do 12.45, a w niedzielę od 9.35. Nie damy rady fizycznie. Stąd ten Mikołaj z Serenady. Tam też są warsztaty świąteczne, można ozdobić pierniki, zrobić stroik i ozdoby, zrobić sobie zdjęcie z Mikołajem w jego chatce, a potem ruszyć z nim w orszaku. Spędziliśmy tam naprawdę miły czas i u nas już świątecznie. Wcześniejsze kino też już świąteczne, przynajmniej "damska część", bo ja byłam z Córą, a Osobisty z Synem, ale o kinie potem. Po Serenadzie pojechaliśmy na Disney'a na lodzie. Pierwsza połowa niezła, ale czegoś mi brakowało, a może zwyczajnie byłam już zmęczona, choć Król Lew zrobił wrażenie, za to druga - magia. Fenomenalny zamek Elzy, świetny Olaf i przepiękne rybki z Nemo i Dory. Dzieciaki zachwycone, Syn pytał, czemu tak krótko, choć czekał na więcej bajek, które on lubi, ale i tak Mickey, który prowadził całe wydarzenie, zrekompensował mu wszystko.
Do domu wróciliśmy późno, Syn padł po drodze, ale nic dziwnego. Baliśmy się trochę o niego, bo Klakson, jak na bajkę bez ograniczeń dość straszny, ale dał radę. Osobisty nawet był zadowolony z bajki, podobała mu się, uznał, że przesłanie fajne, więc też nie stracił czasu. Za to ja bawiłam się świetnie. Dziadek do orzechów nie jest tym typowym dziadkiem, ma kilka nawiązań, ale tworzy zupełni inną historię. Jest zabawny, ma piękną muzykę, ale czego się spodziewać, jak Muzyka Petipy, i piękne kostiumy. Córa nie mogła oczu oderwać, a ona do tej pory tyko animowane, takich zwykłych, filmowych nie lubiła. Pierwszy raz też zwróciła uwagę na muzykę filmową, ale słyszy te dźwięki na każdej próbie, pewnie dlatego. Słyszałam, że film nijaki, dziwny, ale mnie się podobał. Wszystko działo się tak, jak powinno, nie za szybko, nie za wolno, nie było też za łatwo. Chętnie obejrzę go jeszcze raz.
Wracając do mojego maratonu, wczoraj Syn miał szczepienie, po którym pojechaliśmy do kulek, zamówić urodziny dla dzieciaków, a przecież jak to być w kulkach i do nich nie wejść. Chwila dla mnie, a oni mieli cały plac dla siebie.
Dziś idę na wywiadówkę, a czuję się, jakby mnie ktoś przeżuł i wypluł, bo w niedzielę zmarzłam w kościele, a potem zmokłam po Disneyu i przeziębienie się przyplątało. Jutro znowu próba, od 15 do 19, z godzinną przerwą, a o 13 dentysta. Tyle, że Osobisty weźmie Syna to będzie łatwiej. W czwartek znowu tańce i wolny piątek. Za to sobota i niedziela wspomniane już próby. Muszę jeszcze porobić za elfa, ale nie wiem kiedy, bo i druga strona zajęta.

poniedziałek, 3 grudnia 2018

Najwyższy poziom zaufania

Z Osobistym mamy wspólne konto na allegro. To znaczy mamy osobne, ale tylko na jego jest opcja smart, więc często zamawiam z jego. I ostatnio wypatrzyłam fajny prezent dla niego, pod choinkę. Ale opłacało się tylko ze smartem. Więc piszę do niego, że zamawiam i żeby nie patrzył w kupione. Zgodził się, a ja naprawdę mu uwierzyłam w to, że nie zajrzy. Jednak na tym nie koniec historii. Chwilę później dostałam od niego smsa, żebym wzięłam tablet i wrzuciła w archiwum wszystkie wiadomości, które przyszły w związku z tym zakupem. Wysłał taką wiadomość jeszcze kilka razy, za każdym razem, jak dostawał jakąś wiadomość z allegro, żeby przypadkiem nie podejrzeć.
Kocham.

czwartek, 29 listopada 2018

5

Pięć lat temu wyłam z tęsknoty za dzieckiem, które było w innej sali, na innym piętrze, bo nie było łóżek na oddziale. Dziś mam ze sobą dużego chłopca, który staje się coraz bardziej samodzielny i coraz bardziej złośliwy. łobuz, którego rozpiera energia, który wszędzie wlezie i wszystkiego spróbuje. A potem przyjdzie, przytuli się, pobawi włosami i powie, że kocha. I złość odchodzi. Jest plasterkiem na każdy smutek, iskierką niosącą radość, choć czasem podnoszącą ciśnienie.
Sam się ubiera i rozbiera, choć czasem udaje, że nie umie, jeździ na rowerze na dwóch kółkach, zaczyna interesować się pisaniem i czytaniem, choć nadal bardzo lubi, jak siostra mu czyta.
108 cm
19 kg

środa, 28 listopada 2018

Jesień?

Jakoś nie mogę się zmotywować, by usiąść i coś napisać. W sumie to nawet nie wiem co. Zaczynam pakować prezenty na Mikołaja. Brakło mi papieru, muszę dokupić, gdzieś biegam, coś robię, wróciłam na burleskę, sporo czytam, słucham, generalnie literacko. Do tego próby Córy, mega intensywne, bo niedługo wystawienie Dziadka do orzechów.
Plus taki, że dzieciaki zdrowe, więc sporo się dzieje w domu, coś robimy, coś do przodu.
Nie wiem, co mnie napadło, nie jesienna chandra, bo doleciałam jakimś rozpędem do końca listopada, a teraz to już z górki...

środa, 21 listopada 2018

15

Znamy się już 15 lat. Wczoraj uznaliśmy, że to dość czasu, by się znielubić ;) ale jakoś jeszcze się nam nie udało. Ciekawe, co powiemy, jak będziemy tyle lat razem.
Wtedy było w miarę ciepło, sucho, a dziś tylko pod koc się schować, bo tak wieje i śnieg posypuje.

poniedziałek, 19 listopada 2018

Kiedy "chrzestni" znaczy coś więcej, niż chwila w kościele co parę lat

Póki żył ojciec, jakoś to było. Może nie super, bo i głodno bywało i strasznie, ale jakoś. Dzieci były w miarę otoczone opieką, ktoś się interesował. Jednak śmierć nie wybiera, kosi równo, nie patrząc, czy odbiera dzieciom kogoś ważnego. Zabrała go, dzieci zostały z matką, a matka z butelką. Nieumyte, w brudnych, od dawna niepranych ciuchach. W szkole jakoś leciało, tu się ktoś ulitował, tu ktoś przymknął oko. A potem matka zapiła się na śmierć.
Mają malutkie mieszkanie, dwa pokoiki, trójka dzieci, bo tak pragnęli córki. Dziś mają dwie córki i trzech synów. Trójkę własnych, dójkę po bracie. Uczą ich się myć, wynosić rzeczy do prania, nie kłaść się w ciuchach z całego dnia, odrabiać lekcje, czytać, zachowywać się, jak ludzie.
Widziałam ich ostatnio na cmentarzu. Ona mignęła mi przelotem, z dzieciakami po bokach, jego zobaczyliśmy chwilę później. Spotkaliśmy się nad grobem Krakowiaczka, takim miejscem, gdzie idzie się z pokolenia na pokolenie. Mama spytała, jak sobie radzą i skąd w nich tyle siły, by wziąć te dzieci.
- Ciociu, przecież oni by do domu dziecka trafili, jakbyśmy ich nie wzięli. Co miałem zrobić? Przed ołtarzem przysięgaliśmy, że się nimi zajmiemy, nie spojrzałbym sobie w oczy, jakbym nie dotrzymał.
Nie wiem, czy mam do kogoś tak wielki szacunek, jak do nich.

środa, 14 listopada 2018

O niepodległej

Dla mnie obchody 100 lat niepodległości Polski zaczęły się już w czwartek i... nadal trwają. W czwartek bowiem w przedszkolu Syna była akademia z tej okazji. I jak jeszcze wytrwałam przy tym, jak dzieciaki stały na baczność do hymnu, lepiej, niż niejeden dorosły, tak już świeczki w oczach miałam, jak taka malutka dziewczynka śpiewała swoją piosenkę z konkursu. "Co to jest niepodległość, teraz wiem już na pewno, aj a wiem na pewno, co to patriotyzm u maluchów, choć miałam wątpliwości, czy faktycznie jest im potrzebna wiedza, że Polski nie było na mapach przez tyle lat. Syn był bardzo przejęty, ciągle o tym mówił, pytał dlaczego. Ale widzę, że to było dobre, wie, trochę rozumie, ale do hymnu wyciągnięty, jak struna.
W niedzielę poszliśmy na mszę za Ojczyznę i znowu się poryczałam, tym razem na kazaniu. Ksiądz, nowy proboszcz do tej pory był raczej wycofany, taki mało spektakularny, a w niedzielę powiedział kazanie przeplatane poezją i historią. Popłynęłam, jako istota z gruntu historyczna i kochająca poezję, głównie tą wojenną. Potem standardowo marsz pod Pomnik Nieznanego Żołnierza, gdzie szkolny chór zaśpiewał kilka pieśni, złożono kwiaty i o 12 odśpiewaliśmy hymn.
Żeby nie kończyć tak po prostu, wyszliśmy na spacer, do Pomnika Partyzantów. Mieliśmy też iść do Skał Partyzantów (w sumie to nie wiem, czy to się pisze z dużej litery, ale z szacunku piszę właśnie tak), ale rzeczka nam zagrodziła drogę, a robiło się już ciemno.
W domu ciepłe kakao i koncert dla niepodległej. Wspaniały, ciary na plecach i łzy w oczach. Potem Panorama ze świętującym światem i Marszem w Warszawie. Nie wiem, czy były zamieszki, nie wiem i nie chcę wiedzieć, jak widziałam w Panoramie, nie było nic złego i taki obraz chcę pamiętać. Chcę wierzyć, że się da, że można, że, jak powiedział Duda, pod naszą flagą jest miejsce dla każdego.
A wczoraj, dzieciaki zasiadły przed komputerem Osobistego, wyłączyły mu szanty z YouTube i włączyły Szarą piechotę, Rotę, a potem już całą składankę.

Czytałam gdzieś, że świętowanie odzyskania niepodległości jest złe, bo jej nie odzyskaliśmy, a uzyskaliśmy. Bo jej nie wywalczyliśmy, tylko mocarstwa postanowiły nam ją dać, bo tak im było wygodniej. A ja sobie myślę, że jakbyśmy nie kąsali zaborców to by o nas zapomniano, jakbyśmy nie bili się o niepodległość, położyli uszy po sobie i czekali, aż ktoś coś nam da, nie byłoby dziś Polski. Może i nam dali, staraniami Dmowskiego, Piłsudskiego i Paderewskiego. Jednak te głosy, ta nasza wiara i walka dały nam to, co mamy. W życiu nie ma nic za darmo, nikt nam nic nie da ot tak.
"Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi – a niepodległość jest dobrem nie tylko cennym, ale i bardzo kosztownym." (Piłsudski) i brak wiary w to, że nasi przodkowie o Polskę walczyli i w końcu ona stała się faktem, jest odebraniem im czci, honoru i sensu życia.
A nawet, jeżeli się mylę, jakie to ma znaczenie? To tylko słowo. Liczy się to, że dziś możemy wywiesić białą flagę, w szkołach słychać język polski, a dumny orzeł ma koronę.
Wieczności, niepodległa Polsko.

środa, 7 listopada 2018

Święty Mikołaj istnieje

Dzwonek do drzwi. Listonosz. Z opłaconą paczką dla mnie, choć akurat teraz na nic nie czekałam. A w środku drugi tom Nędzników w twardej oprawie. Nadawca nieznany, grupa logistyczna wpisana. Owszem, startowałam w konkursie, żeby ją wygrać, ale konkurs zaczął się wczoraj, a przesyłka nadana przedwczoraj.
Nie pamiętam, kiedy ostatnio się z czegoś tak cieszyłam.
Nie wiem, kto to wysłał, ale bardzo mu dziękuję.

poniedziałek, 5 listopada 2018

No to więcej

Dostałam po uszach, że napisałam za mało. To będzie więcej.
Na początku, jak weszłam do pokoju, to pomyślałam, żer dostanę klaustrofobii. Poważnie, wąsko, ciasno, masakra. Ale potem pomyślałam, że będziemy tam siedzieć najmniej, jak się da. I plan wprowadziliśmy w życie. W pierwsze, dość pochmurne dni, żeby nie powiedzieć, że kapało na głowę i wiało do tego, wybraliśmy się nad Kanał Szczuczy. To takie miejsce, gdzie jezioro Bukowo łączy się z morzem. Dość niedokładnie się łączy, muszą tam pracować koparki, a całość jest przekopana podobno dlatego, że mają tamtędy płynąć węgorze. My stanęliśmy na moście, zobaczyliśmy czaplę siwą i wróciliśmy, nie idąc na plażę. I tak już ciemne chmury się zbierały, a nogi odmawiały posłuszeństwa. Szczególnie dzieciom. Przez to ostatnie 3 km przeszliśmy ze śpiewem na ustach budząc skrajne emocje ludzi nas mijających. Ale przecież nie będę ich niosła. My jesteśmy krasnoludki i rolnik pole orze dały radę, nawet na gofry zdążyliśmy. 10 km w nogach.
Wycieczkę nad Kanał powtórzyliśmy pod koniec turnusu, tym razem na gokartach. Dwójką ja i jedno dziecko, drugie na jedynce, na zmianę, jak się zmęczyło. Po drodze spotkaliśmy znajomych i tym razem poszliśmy nas morze. Żałuję, że tak późno, tam jest naprawdę pięknie.



A w międzyczasie bardzo dużo byliśmy na plaży, pogodę mieliśmy wymarzoną, gołe stopy i krótkie rękawy. Dokupiłam koc i korzystaliśmy do wypęku. I nawet udało się łapać meduzy, znaczy chełbie, które im obiecaliśmy w wakacje, ale pogoda nie dopisała. A tu nawet sami dali radę. Wieczorami miałam chwilę oddechu, bo często były bajki lub koncerty. Szanty, Filharmonia Koszalińska, dyskoteka czy szkolenie z pierwszej pomocy. W jeden wieczór był spacer z pochodniami po plaży. Do tego sztuczne ognie i te święcące opaski dla dzieciaków. Jednak dla nas za krótko. Porwaliśmy w kilka osób pochodnie i poszliśmy dalej. Chcieliśmy wejść niepostrzeżenie, ale na nas czekali pod drzwiami. Bo się nie doliczyli pochodni. Kolejne wieczory spędzaliśmy więc na plaży, pilnując, żeby wrócić przed 22, żeby się nie tłumaczyć pielęgniarce. Choć raz dostaliśmy takiej głupawki, jak wchodziliśmy, że pewnie pomyślała, że jesteśmy pod wpływem. Puszczaliśmy też lampiony. Podejścia była trzy, za pierwszym razem nam się utopił, za drugim poleciały trzy, trzy się spaliły na plaży, ale dzieciaki miały zabawę, bo gasiły piachem. Śmiechu co nie miara. Za trzecim poszły w niebo dwa, które nam zostały.
Z dłuższych wycieczek to Dolina Charlotty i fokarium tamże. Cudownie, jesiennie, złoto. Naprawdę polecam, bo choć nas ominęło safari wodne, to i tak było wspaniale. Do tego Ogród Bajek, z fajnymi rzeźbami i bajkami w tle, wkomponowane w małe zoo i plac zabaw, z którego dzieciaki nie chciały wyjść.
Płynęliśmy też statkiem. Wiecie, tym moim wymarzonym, wielkim, pirackim. I kurczę, czuję się rozczarowana. Na torpedowcu to były jakieś emocje, staliśmy na dziobie, woda się nie przelewała tylko dlatego, że była szyba, a tu... na ławeczce, z dala od burt, przy spokojnym morzu. Dzieci były zadowolone, ja mam niedosyt. Odbiłam sobie widokiem rozsuwanego mostu w Darłówku. Moja mama pamięta jeszcze zwodzony, ale zdemontowali go jakiś czas temu i słuch po nim zaginął.
Mieliśmy jeszcze jechać "ciuchcią", czyli takim autobusem stylizowanym, ale Córa miała gorączkę i odpuściliśmy.
A na zakończenie było ognisko z kiełbaskami, watą cukrową i tańcami. Krótko, bo przed kolacją, kiepsko to zorganizowane, bo jeszcze bym posiedziała, a trzeba było zejść, a potem już nie chciało wychodzić.
Najlepsze jednak były imprezy na korytarzu, po pokojami. Schodziły się dzieciaki z zabawkami, rodzice bez komórek i one dokazywały, a my gadaliśmy. Ile razy były na nas skargi, że głośno, nie zliczę. Ale dzięki temu poznałam kilkoro wspaniałych ludzi.
I dziwnie mi tam było, bo z jednej strony bardzo nie chciałam wracać, a z drugiej koszmarnie tęskniłam.





środa, 31 października 2018

Powoli wracam do siebie

Bardzo powoli, choć w sumie ciągle w biegu, bo tamten tydzień upłynął pod znakiem pasowania Córy, a ten awansu Osobistego.
Ale do rzeczy. W sanatorium było naprawdę dobrze. Owszem, pokoje trąciły PRLem, choć po zmianie już mieliśmy lepiej, nie mylić z więcej miejsca. Ale ludzie nadrabiali, a dla mnie liczy się atmosfera. Dzieci były zaopiekowane, atrakcji cała masa, nie było czasu tęsknić. Do tego fajne zabiegi z przemiłą obsługą. Na jadalni panie po prostu cudowne. Czego chcieć więcej? My nie chcieliśmy, a dostaliśmy pogodę. Było ślicznie, słonecznie i ciepło. Krótki rękaw i bose stopy, bajka.
A teraz trochę informacji praktycznych.
Dzieci były w sanatorium w ramach skierowania NFZ, pisałam podanie, żeby pojechały w jednym terminie. Na decyzję czekaliśmy od końca lutego, wyjazd był z końcem września, więc niedługo. Na miejscu zapłaciłam tylko za siebie i opłatę klimatyczną. Poza tym atrakcje, część atrakcji było płatnych, ale nie były to kwoty zabójcze.
Zdarzało się, że dzieci zachorowały, moje akurat nie jakoś poważnie, ale inne tak. Siedziały w pokoju i było im donoszone jedzenie, więc nie trzeba się martwić, że ktoś coś podłapie. Zresztą, lekarze i pielęgniarki są na miejscu i reagują błyskawicznie.
Dzieci szkolne, z podręcznikami, co rano mogły iść do pani i zrobić, co trzeba. My wróciliśmy bez zaległości, jedynie musiałam z nią robić religię i angielski, bo pani nie prowadziła.
Pobyt wspominamy bardzo miło, dość powiedzieć, że Syn nie chciał wracać, nawet za cenę spania na korytarzu.

wtorek, 2 października 2018

Sanatoryjnie

Jest bosko. Wiem, ludzie narzekają, że pokój mały, że mały telewizor, a pani od szkoły bierze tylko dzieci z książkami, a na świetlicę na godzinę, a wycieczki drogie. I jeszcze trzeba jechać z dziećmi. Ale ja jestem zachwycona. Do południa owszem, mamy sporo chodzenia, bo zabiegi mamy co 20 minut. Potem Córa idzie się uczyć, a Syn na salę zabaw albo ze mną.
Wczoraj była bajka po kolacji, dziś pokaz ratownictwa medycznego, jutro dyskoteka. W niedzielę jedziemy na rejs statkiem, w kolejną do fokarium, zoo i safari. O ile będą osoby, bo na razie jest mało, bo drogo. Tak mówią. A no i jeszcze koncert szant będzie. Dla dzieci niby, ale pani mówi, że tak mało sprzedali biletów, że pewnie będę mogła wejść.
Do tego morze tuż za laskiem, jezioro trochę dalej. Jest pięknie. Dzieci są zachwycone, same biegną na zabiegi, potem na spacery chętnie wychodzą. Pojedzeni, choć tu też słyszałam głosy, że mały wybór. Kiepski turnus się nam trafił. Ja zamierzam korzystać do wypęku. Jak ogarniemy te zabiegi i potem jak dzieci będą się uczyć i bawić, ja będę mieć czas dla siebie. Dziś chwilę byłam nad morzem, ale musiałam się spakować, bo nam zmienili pokój. Bo remont miał być inaczej, jest inaczej. Panowie od remontu znieśli mi walizki, panie pokojowe doniosły to, czego zapomniałam i jest super. Jutro ten czas wykorzystam inaczej.

wtorek, 25 września 2018

Już za parę dni, za dni parę...

Tylko ja nie wezmę plecaka i gitary, ale dwie wielkie walizki (oby tyko dwie) i dzieci pod pachę. Doczekaliśmy się. To już ta sobota. I cała trójka drży. Choć ja drżę z niepokoju, a dzieci z radości. Osobisty nie wiem, czy drży, bo jedzie do Hanoweru, ale zakładam, że nie, bo prowadzi. W każdym razie się nie przyznaje, choć zastanawia się, jak to będzie bez nas. Ja od razu mówię, że się boję, po pierwsze podróży, bo jedziemy pociągiem, bilety kupione w obie strony i o ile tam jedziemy nocnym, tak do domu wracamy w ciągu dnia. Nie wiem, jak wytrwamy. Ale auto odpadło ze względu na tę delegację, na którą Osobisty właśnie jedzie. Tak, jak pisałam, wraca w piątek, nie posadzę go za kółkiem w sobotę, potem w pociąg i do pracy. Co prawda ze znajomymi uznaliśmy, że on wcale się nie musi w poniedziałek radośnie uśmiechać, byle nie powłóczył nogami, ale wiecie... I został pociąg. Dzieci zachwycone, ja chyba ciut mniej.
W sobotę pojechaliśmy na rajd sklepowy po walizkę. Najpierw Futura i Puccini i Wittchen. Jedna była taka piękna, a on mi nie kupiiiiił.... Potem Auchan i wyszliśmy szybciej, niż weszliśmy, bo ceny wyższe, niż w markowych. W efekcie zamówiliśmy na Allegro. Dziś przyszła. I dzieci kazały się już spakować. Nie było przeproś. Naznosili ubranek i kazali się pakować. Zajęli ponad pół wielkiej walizki. Bez misia i pieska, takich puchatych strojów, które chcą zabrać jako szlafroki. A gdzie moje rzeczy? Gdzie ich bielizna i podręczniki Córy? Dobrze, że nie musimy pakować ręczników, bo są na miejscu. Najwyżej będę ciąć ilość rzeczy, bo an trzy tygodnie i tak się nie uda nam spakować, a prać tam można. W sumie to na razie tylko piorę, prasuję i sprzątam. Bo przy tym pakowaniu mnóstwo rzeczy się wyciąga. Sprzątam też w ogrodzie, dziś wyjęłam z ziemi mieczyki, zaraz będzie czas na buraczki i inne. Do tego wykąpałam storczyki, żeby Osobisty nie musiał o nich myśleć. Dwie trzecie zamrażalnika ma zapakowane jedzeniem, więc nie zginie, choć mój ojciec panikuje i nie umie sobie wyobrazić, jak ja mogę zostawiać chłopa na tyle samego. No mogę. Taka jestem niedobra. Choć może nie aż tak niedobra, bo mu powiedziałam, że może sobie kogoś sprowadzić. Odparł mi, że on się będzie napawał spokojem bez baby. No i podpuszczaj tu takiego. Zresztą, na moje nieśmiałe wtrącenie, że może ja sobie tam kogoś znajdę do noszenia walizek, albo ktoś mnie poderwie prawie mnie zabił. Śmiechem. Wyjaśnił potem, jak już mojego Ferdynanda (FOCH u nas nie funkcjonuje) pokonał, że dwa typy podrywaczy nie mają u mnie szans. Casanovę bym zagryzła, a biednego misia zamordowała w inny sposób. I tak wyszło na to, że jego zazdrość osiągnęła zero absolutne. Zero nadziei.
A we Władysławowie dziś spadł śnieg. Czy ja naprawdę chcę jechać nad morze?

środa, 19 września 2018

Odwrócenie

Bałam się o Córę, bo nikogo w szkole nie znała, a ona weszła, jak ciepły nóż w masełko. Za to z Synem są problemy. Pominę, że po tygodniu chodzenia tydzień był w domu, bo chory. To normalne. Natomiast okazało się, że bardzo płacze w przedszkolu, nie bawi się z dziećmi i narzeka, że nie ma przyjaciół, nie umie się zaprzyjaźnić, że boi się dzieci... Powodów jest milion, każdy pewnie prawdziwy w jakimś stopniu. Jest płacz, odrywanie, największym marzeniem jest zostać w domu. Dziś cały się trząsł z nerwów. Ja jestem silna przy nim, potem wsiadam do auta i płaczę. Z żalu nad nim, z bezsilności. Bo nie działa prośba, przekupstwo, nagrody, nic nie działa. W końcu dziś mu powiedziałam, że to jego wybór jaki chce być i od niego zależy, czy będzie szczęśliwy, czy nie. I droga była fajna, tylko w szatni go dopadło. Brakło siostry i okazało się, że to ona była motorem.
Staram się mu pomóc, staram się to ogarnąć i jednocześnie widzę kolejne trzy tygodnie przerwy i boję się, że cokolwiek wypracujemy, pójdzie się przejść po tym czasie. Ech, kłębek nerwów ze mnie, nie umiem się skupić. I tak, myślę, że jestem złą matką, choć wiem, że tak nie jest i przedszkole, kontakt z dziećmi jest najlepszym, co mogę zrobić. Ale rozum swoje, a serce swoje.

czwartek, 13 września 2018

Stało się

Bilety kupione. Tak, bilety, bo jednak zdecydowaliśmy się jechać do sanatorium pociągiem. Wpływ miało na to kilka czynników, w tym najważniejszy taki, że Osobisty dzień przed naszym wyjazdem wraca z Niemiec samochodem. A w sobotę musiałby znowu wsiąść, odwieźć nas gdzieś w Polskę, a potem jeszcze wrócić pociągiem. W poniedziałek oczywiście do pracy. uznaliśmy, że to za duży wysiłek, a i ja będę wykończona, bo część będę prowadzić, a jak nawet nie prowadzę, to nie śpię. Wzięliśmy więc nocny pociąg do Sławna. Co prawda tłucze się przez całe Trójmiasto i jeszcze o Malbork zahacza, mega widokówka, jedzie 12 godzin, ale część prześpimy, a reszta będzie atrakcją. Wzięliśmy przedział trzyosobowy, z dwoma łóżkami, bo nigdzie w pociągu nie było miejsca w przedziale dla nas wszystkich. A oni chcą i tak spać razem.
Ze Sławna to jeszcze nie wiem, jak się dostaniemy. Pod dworcem stoją busy, PKS i taksówki. Jak nie załapiemy się na transport zbiorowy z racji, że niedziela, to pojedziemy taksówką. A co.
Z podróżą powrotną będzie gorzej, bo musimy w dzień, a to już nie jest tak fajne, jak się jedzie przez całą Polskę, a poza tym w dniu powrotu ma się zmienić rozkład jazdy, więc nawet nie mam jak kupić biletu. Najwyżej po nas Osobisty przyjedzie.
Z tego, co wiem, to w szkole ślubowanie będzie pod koniec października, więc może zdążymy, będę jeszcze rozmawiać z wychowawczynią. Muszę przecież ustalić plan nauki na ten czas, bo tam ma mieć normalne lekcje. Wiwat dziennik elektroniczny, będziemy na bieżąco. A pani wypełnia solidnie, więc się nie boję.
Zostało mi tylko wymyślić, jak naszą trójkę spakować na trzy tygodnie.

poniedziałek, 10 września 2018

Mordercy

Nie zajęło nam to dużo czasu. Nawet pięć minut nie minęło. Zamordowaliśmy. Nie było co zbierać. Jedna paletka do badmintona jest w stanie agonalnym, drugą dzieci sobie na tyle zreperowały, że są w stanie uczyć się odbijać. Na usprawiedliwienie dodam, że one miały z dwadzieścia lat ;) Nie walimy aż tak mocno, żeby lotką rozerwać żyłkę.
Po 8 latach małżeństwa, ponad 11 bycia razem, wczoraj odkryliśmy, że oboje lubimy grać. On nie proponował, bo uważał, że ja nie bardzo, ja miałam tak samo.
Zostawiłabym to bez komentarza, ale jednak mam. Jak dobrze, że po tylu latach potrafimy się czymś zaskoczyć.

Musimy kupić nowe.

niedziela, 9 września 2018

Po tygodniu

Jest dobrze. Córa zadowolona, chętnie wstaje do szkoły i choć czasami nie pamięta, że coś ma, albo zapodzieje coś w szafce, to z każdym dniem jest lepiej. Mają wspaniałą panią, taką ciepłą i domową, druga mama. Kiedyś padało i nie przyprowadziła ich do małej szkoły, bo byli po WFie i nie chciała, by ich zawiało. A kiedyś kazała ubrać bluzy. Dzieli im czas tak, że Córa nie czuje się zmęczona, chodzą na plac zabaw. Już odrobiła jedno dodatkowe zadanie i dostała szóstkę. Bo mają naklejki, oceny i pieczątki. Trochę pomieszane i ja na początku była zła o te oceny, bo nie miało być, ale naklejki, czy pieczątki uśmiechniętego/smutnego misia też są ocenami. I mi przeszło. Bo co za różnica, czy coś jest piątką, czy niebieskim, smutnym misiem lub brakiem naklejki, dziecko przeżywa tak samo.
I nawet śniadanie się w szkole zjada, a miałam obawy, bo Córa to przeżuwacz długodystansowy, bardzo długo... Ale daje radę.
A Syn, no cóż, rano jest tragedia, ale potem już jest lepiej. Bo mama. No i mamy pierwszy katar. Masakra. Tydzień pochodził. Ja nie wiem, co zrobię, żebyśmy pojechali do sanatorium, bo przecież chorzy nie możemy. Chyba tydzień przed go już nie puszczę.

wtorek, 4 września 2018

Pierwsze łzy

Wczoraj cała chodziłam. Ale na ustach uśmiech numer jeden i do przodu. Gorzej było w kościele, jak ksiądz zaczął opowiadać o piesku, który wraz z innymi szczeniaczkami był wystawiony na sprzedaż, ale za mniejszą kwotę, bo miał krótszą nóżkę i nigdy nie będzie "normalnym" psem. Na to chłopiec go kupił za wyższą cenę, bo on jest wart tyle samo. A jak jeszcze chłopiec pokazał, że ma protezę nogi i bierze pieska, bo on potrzebuje kogoś, kto go zrozumie, to łzy ciurkiem poleciały. W szkole było lepiej (apel przegadałam z koleżanką, która w tej szkole jest pedagogiem), bo było zamieszanie i na płacz nie było czasu.
Dziś drżałam znów, bo Syn bał się do przedszkola iść ze względu na takiego jednego kolegę dokuczającego i bijącego. Co prawda rozmawiałam i z nim i z wychowawczynią, ale strach został. Odprowadziliśmy Córę, ja ze świeczkami w oczach i ściśniętym gardłem ze wzruszenia, zresztą, ostrzegłam, że tak może być, żeby nie pomyślała, że będzie jej tam źle. I tu znowu płacz. Koleżanka z klasy się rozpłakała. Odchodziłam, jak Córa ją pocieszała, bo Syn chciał natentychmiast wyjść. I chętnie poszedł do przedszkola. Pierwsze koty za płoty.
A, bo przepisaliśmy Córę na rano.

wtorek, 28 sierpnia 2018

Mąż każe, żona musi, odcinek drugi

Zarzekałam się, że czytnika e-book'ów nie potrzebuję. Bo faktycznie tak jest, w domu mogę wziąć książkę, a nigdzie nie wybywam na tyle często i na własnych nogach, a nie samochodem, że wzięcie książki do torebki stanowiłoby problem. Jak jeździłam na burleskę, to brałam słuchawki i słuchałam audiobooka. Ale zbliża się sanatorium, w planach mamy pociąg, a wiadomo, książka waży. Jedna. A na trzy tygodnie jedna może być mało. I tu znowu pytanie, ile nie będzie mało. Oznajmiłam, że wezmę laptopa, bo na jednorazowy wyjazd szkoda kupować czytnik. I tak chodziłam rozdarta między trochę bym chciała, ale nie wiem, czy się opłaca, szukałam używanych, znalazłam kilka nietrafionych prezentów, ale bez dowodu zakupu. I w końcu zadzwoniłam do Przyjaciela (telefon do Przyjaciela  znanym programie jest jednym z kół ratunkowych i takoż go potraktowałam) o radę. I tak mówimy, jaki on ma, że brałby nowy, jak tylko parędziesiąt złotych droższy, że jak nie będę używać, to go od nas odkupi... I tak gadamy, gadamy, Osobisty chodzi koło mnie, kręci się po domu i nagle oznajmia, że kupił, tylko trzeba będzie odebrać z Galerii Bronowice.
No cóż. Kupił. Grzecznie podziękowałam i powstrzymałam się od uwag, że za drogo, że może nie trzeba no i najważniejsze, że nie zasłużyłam ;)

Nie, nie kupiłam Kindle, od początku go nie chciałam. Kupiłam sobie InkBook Classic 2. Tak, wiem, że nie ma podświetlenia, ale ja unikam patrzenia na jakikolwiek ekran bez dodatkowego światła, więc to dla mnie nie problem. Przyjaciel też ma porównanie między oboma i woli InkBooka. Ten ma tylko jedną wadę. Etui do niego są skrajnie paskudne.


p.s. Jeżuuuniu.... jaki byk ortograficzny był w tytule!! Wstyd! Jak zobaczycie jakiś błąd, to mi napiszcie, ja się nie obrażę, a chętnie poprawię.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Szkolny kryzys

Nie, nie u Córy. U mnie. Bo poszłam dziś do szkoły, zapytać o podręczniki. I będą, oczywiście, pod koniec miesiąca, proszę sprawdzać stronę. Super. A potem zobaczyłam listy dzieci. I niby też super, bo 14 dzieci w klasie, bajka, marzenie, ogólnie och i ach. Ale Córa będzie chodzić na popołudnie. I tu już mi się coś dzieje, bardzo źle mi się dzieje. Bo plan miałam, że zawieziemy ją do szkoły, z Synem do przedszkola, potem ja ją sobie odbiorę, ugotujemy razem obiad i pojedziemy po Syna. A teraz trzeba będzie jego zawieźć, z nią do domu, potem odprowadzić, jechać po Syna i potem iść po nią. Cały dzień rozwalony. Ja wiem, nie widziałam jeszcze planu lekcji, ale wiem, że chodzą na po 11, więc o 14 z hakiem będą kończyć sporadycznie, żeby obgonić jednym kursem. I pewnie czekają ją obiady w szkole, bo nie sądzę, żeby wytrzymała do tej 15 czy nie wiem której i jeszcze 2 kilometry do domu. Na nogach, jak będzie pogoda. no nic, muszę poczekać do 3 września, dowiem się, jakie będą godziny i będę ustawiać.
Pocieszam się, że częste spacery mi się przysłużą. A za rok będzie mieć na rano. Za rok znów na popołudnie, a potem już nowa szkoła. Przy czym muszę wywalczyć, żeby Syn chodził na tą samą zmianę, co ona, bo już bym nie wyrobiła.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Tyle się dzieje...

... Że nie bardzo wiem, co napisać, co pominąć, a usiąść przed komputerem rzadko mam czas. Wszystko się zwaliło na raz, nie że źle, ale ogólnie spadło na nas dużo załatwień. Zaczęło się tak naprawdę w piątek, jeszcze ten wcześniejszy, kiedy dostałam telefon, że tata w poniedziałek, 13, ma się stawić w szpitalu na rehabilitację. Ucieszyłam się, bo miał czekać jeszcze miesiąc. W sobotę miałam im zawieźć dzieci, po urodzinach koleżanki z przedszkola i mieli zostać do poniedziałku, kiedy razem zawieziemy dziadka do szpitala. I wiedzieli o tym i byli bardzo zadowoleni. My w niedzielę też wstaliśmy zadowoleni, rowery były w planach i leniwa niedziela. Ta... Leniwa niedziela skończyła się o 8.05, kiedy odebrałam telefon od roztrzęsionej mamy. Jakieś auto zagarażowało jej przed domem. Wypadek, nikomu nic się nie stało, facet obiecał naprawić, poszedł do domu po pomoc, zostawił dowód na znak, że prawdę mówi, ale mama nie wie, co dalej, jak to załatwić, jakby coś. Na sygnale do domu rodziców.
A tam widok, jak z koszmaru, auto na dachu, metr od schodów, wszystko rozbite, słupki betonowe lezą obok, ogrodzenie też, siatka trzyma się ledwo dwóch słupków, kwiatki przeorane, róża pnąca artystycznie uwieszona na grillu samochodowym. Wjechało bokiem, wcześniej tnąc przez łąkę. No nic, chłopaki obiecali wrócić, czekamy. Ale usłużna sąsiadka (świadek) wezwała policję. I się zaczęło, policja jedzie ich szukać, przyjeżdża technik policyjny, a zaraz potem właścicielka samochodu, bo auto nie było tamtych tylko miało być im sprzedane. Kobieta w szoku, karetka, na szczęście nic groźnego i ją wypuszczają, za chwilę straż, bo go trzeba postawić. Cyrk na kółkach. Polisa OC gdzieś pofrunęła w trawę, czy krzaki, tak samo dowód rejestracyjny. Sprawa trafiła do sądu. Na razie zgłosiliśmy do ubezpieczyciela, z własnej strony, bo dom ubezpieczony, policja ma nam dać znać co dalej.
A dom rodziców trafił do internetów.
Zostało pobojowisko, mnóstwo szkła, rozwalony doszczętnie płot, który Osobisty trochę posklejał, żeby pies nie uciekł i kupę zmartwień. Bo niby rodzice mają ubezpieczenie, ale to trwa, do tego ojciec w poniedziałek pojechał do szpitala. Ale z tym też związane było moje jeżdżenie, bo tata w szpitalu, a ja potrzebowałam aktu własności domu i jego podpisu, że mogą przelać na moje konto, bo rodzice nie mają.
A z milszych, choć też drażliwych tematów, wybieraliśmy podłogę na górę. Najpierw myśleliśmy, głównie Osobisty o panelach winylowych. Mnie nie leżały, bo mi się z linoleum kojarzyły, a jak jeszcze mnie chciał przekonać szpitalami, w których są podobne wykładziny, to całkiem spalił temat. Zwykłych się boimy, bo trochę wody i wybrzusza, a nie zawsze się zauważy. Kolejna rzecz, to kolor, bo teraz wszystko w szarościach, a my nie chcemy. I jak już się zdoktoryzowałam na temat paneli winylowych, zwykłych, deski babmusowej (którą chciałam, póki nie poczytałam opinii) i ich możliwościach przewodzenia ciepła, bo przecież podłogówka, to pojechaliśmy po marketach połazić. I w Mrówce znaleźliśmy panele idealne. A potem oglądamy je w domu i mnie się nie podobają. Bo kolor nie ten. Bo jasna deska obok ciemnej. I sęki. Osobisty zwątpił, mówi, że będzie wybierał i dopasowywał, na co z kolei ja wątpię, bo nie będzie wybierał z 50 paczek. Jedziemy do Mrówki. Na żywo wyglądają dobrze, owszem, nie są równo jasne, ale kolory nie są tak drastycznie różne, a i sęki mniej widoczne. Decyzja podjęta, już nic nie sprawdzam.

A wczoraj, w ramach resetu, zapakowaliśmy dzieciakom rowery do bagażnika i pojechaliśmy do Parku Jordana. Oni jeździli w kółko, mają pomarańczowe chorągiewki, to ich widać, a my obie siedliśmy na ławeczce. Obok dwóch panów. Mnie zaimponowali otwartym podejściem, bo jednak można dostać wpierdol, Osobisty udawał, że nie widzi, bo on jest na nie, na szczęście zostawia to dla siebie i nawet nie chciał miejsca zmienić, bo inaczej ja musiałabym zmienić jego. Syn ich nie widział, a miałabym taki piękny obrazek rodzajowy do jego ostatniego pytania z serii życiowych, czyli czemu w naszym głupim kraju nie można kochać chłopaka (w domyśle chłopak chłopaka, bo już mieliśmy o tym kiedyś rozmowę, o ślubach, bo chłopaki w przedszkolu chcą wziąć ślub i tłumaczyłam, że nie w naszym kraju, że głupim dopisał sam).

A na koniec podjechaliśmy blisko lotniska, pooglądać samoloty. Nawet wpadło nam do głowy jechać do Radomia za tydzień, żeby odczarować (ostatnim razem, jak byliśmy, rozbił się samolot), ale zrezygnowaliśmy. Dla nich większą atrakcją będzie Park Jordana i szlifowanie umiejętności (pozbyliśmy się kółek i kijka), niż samoloty. Pojedziemy, jak będą więksi, szczególnie, że to jednak długa trasa, a to ostatni tydzień wakacji. Nie chcę im fundować takiego zmęczenia.

środa, 15 sierpnia 2018

8 lat

Ten post powinien pojawić się wczoraj, ale zdecydowanie nie miałam na to czasu. W związku z tym dziś będzie nie tylko wspomnieniem soboty sprzed 8 lat, ale również opisem.

8 lat temu było tak:



A wczoraj, miało być w domu, razem, bez dzieci, które pojechały na wakacje do babci. Rano miałam tylko załatwić pewne sprawy, pojechać do taty do szpitala, bo jest na rehabilitacji, a potrzebowałam podpis i dostęp do dokumentów, a w południe do dentysty, bo mi się ukruszyła szóstka, przemiły akcent rocznicy ślubu, ale co tam. Na szczęście nie bardzo bolało. Jadę od dentysty, lekko obolała, no dobra, bardzo obolała, a Osobisty do mnie dzwoni z pytaniem, gdzie jestem, bo on wcześniej wychodzi z pracy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, a on do mnie, żebym pojechała do domu i ładnie się ubrała. Trochę się oburzyłam, bo ładnie byłam ubrana, ale wiedziałam, że coś kombinuje. Obiecałam do niego przyjechać, bo potem nie na dwa auta i żeby on nie jeździł tam i nazad, busa miałam a 25 minut, więc nawet prysznic wcisnęłam, ciuchy, makijaż i do Krakowa. Najpierw poszliśmy na obiad, a potem porwał mnie dalej, do kina. Przed seansem mieliśmy sporo czasu, więc obejrzeliśmy też łazienki i podłogi w okolicznych marketach.
Chciałam iść na Ant-mana, ale uznał, że niekoniecznie i w efekcie poszliśmy na Mamma Mia Here We go again. Jaki jest film? Na pewno inny, niż pierwsza część, mniej zabawny, choć i tak chwilami parskałam śmiechem. Bardziej nostalgiczny, wzruszający, poruszający do głębi. Niektóre piosenki nie za dobrze dopasowane, ale przejścia między przeszłością, a teraźniejszością mnie osobiście zachwyciły. No i rola numer jeden, pan w budce przy promie - boski. Z kolei Cher mi tam kompletnie nie pasowała, bo sztywna i ogólnie bez polotu, ale ja jej po prostu nie lubię, a do roli się jako tako wpasowała. Choć zdecydowanie lepiej śpiewa, niż gra.
To był naprawdę przemiły dzień, przyjemnie się szło razem, nie patrząc, gdzie dzieci, nie słuchając nudzi mi się. No i w końcu poszliśmy do kina nie na kreskówkę. A wisienką na torcie, która czekała na mnie z samego rana przy łóżku, był tom wierszy zebranych Baczyńskiego. Nie miałam do tej pory żadnego tomiku, choć mnóstwo wierszy w głowie, a tu od razu całość. Przepiękne wydanie.
A teraz przewracamy ósemkę i dążymy do nieskończoności.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Kij w mrowisko

Na książkowym, link z boku, wsadziłam kij w mrowisko. Czuję się trochę, jak za czasów Onetu, jak się lądowało na stronie głównej. A może nie będzie tak źle, tam mało ludzi wchodzi ;) tak czy inaczej, zmykam, jadę do mamy, bo maliny obrodziły, czas zacząć robić sok. Wiadro pomyj odbiorę najwyżej potem.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Mega wakacyjny tydzień

Ten tydzień upływa nam na maksa wakacyjnie. Zaczęło się w poniedziałek, kiedy pojechaliśmy do kina. Jakbym wiedziała, że Iniemamocni 2 są tak mocni, to zastanawiałabym się, czy zabrać na to dzieci. Nie wiedziałam, zaproponowałam, pojechaliśmy z chrzestną Syna i wyszliśmy bardzo zadowoleni. Córa się darła, Syn trochę się trząsł, ale był zachwycony. Do tego wielki popcorn i lody w KFC. Koniecznie chcę ten film mieć w domowej filmotece. Fajny film akcji, sensacja, choć animowana. Syn sikał prawie w biegu, bo pił, jak smok, a potem dwa razy musiał lecieć. To naprawdę dobra rekomendacja, bo zazwyczaj mu to zajmuje sporo czasu.
Wtorek to znów kino, tym razem Uprowadzona Księżniczka, którą obiecałam w czerwcu, a którą grają już tylko dwa razy dziennie w jednym kinie. A że mieliśmy dwa darmowe bilety, to pognaliśmy. Tym razem bez popcornu, bo w Multikinie dzieciom nie smakuje. Córa znowu się darła, ja się pośmiałam, a Syn uznał, że po Iniemamocnych to taka bajeczka dla dzieci, nie było czego się bać. Przypomnę, że on ma 4,5 roku. Ale to już faktycznie typowa opowieść o ratowaniu niekoniecznie bezbronnej księżniczki, spokojna, chwilami śmieszna, może troszkę straszna, jak coś nagle się pojawiało.. Potem pizza i lody. Dawno nie byłam w tak fajnym lokalu i chyba mam plan na rocznicę ślubu. O której przypomniałam Osobistemu z trzy dni temu, żeby potem nie musieć walić Ferdynandem (u nas nie występuje FOCH - fachowe obciąganie ..., bo co ma mieć nagrodę ;), wiec jest Ferdynand, od Ferdynanda Focha ;) ) A tak to chłop będzie pamiętał, jakby telefon z przypomnieniem zawiódł i będzie miło. Może na Zimną wojnę pójdziemy.
Do rzeczy, bo do przodu wyjechałam. Wczoraj lody i cały dzień w domu, bo upał nieziemski. Zrobiliśmy pizze, którą dojadamy dziś w ramach obiadu. po niej znów lody, a popołudniu idziemy do cyrku. Taki malutki do nas przyjechał, mamy kupony rabatowe, dzieciaki nigdy nie były. Mam nadzieję, że nie padniemy pod tym namiotem.
Dzieciaki miały jutro jechać do babci na parę dni, ale wczoraj zaczęłam im podawać szczepionkę doustną, a moja mama się nie podejmuje, więc przełożyliśmy o tydzień.

środa, 1 sierpnia 2018

1 sierpnia. Powstanie Warszawskie

Nie ma go w mojej pamięci, bo nie mam prawa pamiętać czegoś, czego nie przeżyłam. Istnieje jednak w mojej głowie, nie do zatarcia, nie do zmazania. Żyje w datach, obrazach, życiorysach ludzi, w chwili ciszy co rok o nim przypominającej. W postaci ukochanego Krzysztofa Baczyńskiego i jego Basi, ich dziecka, oddających życie za coś, co nie miało prawo się udać, ale co pokazało, że "serce żyje".*
Czym dla mnie jest Powstanie Warszawskie? Lekcją pokory, buntu, pychy, głupoty, wiary, nadziei, miłości. Bohaterstwem, bezgraniczną odwagą, sięganiem po niemożliwe, pójściem na pewną, taką głupią śmierć, porzuceniem życia, walką o życie. To walka straceńców, bez nadziei, ale też walka idei, marzeń oraz o marzenia. Zuchwały, niepotrzebny, konieczny, wyzwalający, odbudowujący i dający siłę zryw. Powstania, tego, jak i żadnego innego nie da się jednoznacznie ocenić, napisać, że było dobre lub złe. Każde miało w sobie wszystko to, o czym napisałam. I każde było po coś. Choćby po to, by naród mógł nadal wierzyć, że "zmartwychwstanie(sz) jak Bóg z grobu z huraganowym tchem u skroni"*. Po to szli, o to walczyli, w to wierzyli i za to rzucali się w śmierć. I za to: chwała Bohaterom.

* K.K. Baczyński Byłeś jak wielkie, stare drzewo, nawias mój

Tekst został użyty na portalu KzK jako wypowiedź konkursowa.

piątek, 27 lipca 2018

Lepiej

Zdecydowanie mi lepiej. Zrobiłam dziś maraton po Krakowie, tu miałam coś oddać, tam odebrać, a na koniec pojechaliśmy do groty solnej. O dwie godziny za wcześnie, więc zaliczyliśmy jeszcze plac zabaw. Ugotowałam się, bo z domu wychodziliśmy, jak było szaro, buro i zimno, ale co tam, prysznic po powrocie zdziałał cuda.
I z uchem lepiej.
I Osobisty dziś wraca. Szkoda, że nie obejrzymy razem zaćmienia księżyca, bo on ląduje, jak się skończy, ale pociesza mnie myśl, że choć daleko, to będziemy patrzeć na ten sam księżyc.

środa, 25 lipca 2018

Znowu


Ucho u Córy (na szczęście bez antybiotyku). Znowu.
Osobisty w delegacji. Znowu.
Kurtyna, bo płakać się chce, a nie wypada (bo wczoraj mu wyłam w ramię "Nie jedź, nie zostawiaj mnie z tym samej!!!)

poniedziałek, 23 lipca 2018

Odmoczeni

Pogoda nad morzem nas nie rozpieściła. Nie bardzo dało się pomoczyć, bo ledwo dało się opalać. Wróciliśmy więc z wrażeniem niedosytu. I w sobotę, kiedy dzieci prosiły o rozłożenie basenu, wpadłam na pewien pomysł. Zachciało się mi ciepłego basenu, z gwarancją wymoczenia się. Na niedzielę zapowiadali wspaniałą pogodę, więc postanowiliśmy pojechać do Term Bukovina, żeby miło zamknąć urlop Osobistego. On tam kiedyś był, my zazwyczaj Oravice, a ostatnio Szaflary, ale tam podobno fajniej. I faktycznie było super, choć zapowiadane słońce zostało za nami. Tam pochmurno, ledwo chwila słońca. Ale i tak bym się nie poopalała, bo udało mi się jedynie dzieciaki namówić na może minutę leżenia. Tak ciągnęli do wody. Nawet na zjeżdżalnię mnie namówili, choć ja się koszmarnie boję lądowania, bo to jednak do basenu, a ja nie umiem pływać. I boję się nauczyć, a raczej odważyć, bo zasady znam i już, lata temu, pływałam. Ale blokadę w głowie mam i koniec, nie popłynę, bo nie mam podparcia pod ręką. W wodzie siedzieliśmy od 10 do 19, musieliśmy ich na siłę wyjmować na obiad, tu pół godzinna przerwa, a potem już płytki basen, bo nie dali odporu. O 19 ledwo ich wyjęliśmy, ale już mieli wyraźnie dość. My też, a do domu droga daleka.
Jak nie znoszę wody i basenów, tak tam się świetnie bawiłam i nawet rozważam aquaaerobik na naszym basenie. Ktoś ma doświadczenie?

środa, 18 lipca 2018

Wakacje ze śmiercią w tle

W tym roku wybraliśmy morze na wakacje. To samo miejsce, co dwa lata temu, ale już nie domki holenderskie, a ośrodek wypoczynkowy. Jednak, jak się jedzie do dziury na końcu świata, wyżywienie we własnym zakresie jest problemem. Inna sprawa, że z wiekiem coraz bardziej doceniam opcję, kiedy ktoś mi pod nos podstawi i weźmie sprzed tego nosa.
Pierwszy raz mnie tknęło, jak wysyłałam potwierdzenia zapłacenia za wczasy do NFZ, żeby nam wtedy terminu nie dali, bo przelew poszedł na diecezję koszalińską, czy jakąś tam, no ale na stronie nic takiego nie pisało, więc odetchnęłam i zapomniałam o sprawie. A na miejscu okazało się, że wszystko prowadzi ksiądz, mieszka w ośrodku i msze są codziennie. Spokojnie, nie było wstawania na jutrznię i śpiewania zdrowasiek. Ksiądz bardzo fajny, pogadał, opowiedział historię tamtego dworku, bo go poprosiłam, pogadał, a potem, jak brakło im kelnerki, poszedł zmywać naczynia. Msza w niedzielę nas ucieszyła, bo nie trzeba było jechać do Sarbinowa, na pozostałe nie trzeba było chodzić. Ośrodek cudowny, plac zabaw, hamaki, miejsce na ognisko, które się nie odbyło, bo miało być w środę, ale wieczorem padało, w czwartek niestety też. Sporo ławek, korty do tenisa, piłkarzyki i stół do tenisa, można było nie wychodzić i dobrze się bawić.
Wyżywienie na miejscu miało jeszcze jedną zaletę - nie jeździliśmy po okolicznych miejscowościach, co oszczędziło nam sporo pieniędzy, ale też czasu, dzięki czemu często byliśmy na plaży, nie było dnia bez piasku, choć pogoda nas nie rozpieściła i opalać się można było może dwa dni, jak się wszystko zbierze. Przy czym padało też niewiele, więc może z kąpieli nici, ale dzieciaki siedziały i kopały dołki, robiły babki, aż pewnego dnia Syn znalazł kamyczek i chciał go wykopać. Godzinę kopaliśmy w czwórkę, woda już nam podeszła pod głaz, a dołu widać nie było. Ku wielkiemu rozczarowaniu Syna, kamyczorka do domu zabrać się nie dało, ale dostarczył rozrywki na trzy dni.
Nad morze jechaliśmy ciągiem, na początku Osobisty, potem ja, więc na plaży byliśmy o 4,30 akurat na wschód słońca. W drodze powrotnej podzieliliśmy trasę na dwie części, z międzylądowanie u Red Soni na noc. W sobotę wieczorem trochę siedzieliśmy, ale niedziela była nasza. Dzieci poszły w las, a my mogliśmy spokojnie posiedzieć. Było naprawdę świetnie, a dzieci, zanim dobrze wyjechaliśmy, już planowały kolejne spotkanie. Czemu my mamy do siebie taki kawał drogi?


Wschód słońca w Gąskach:


Pleśna, plaża w ciągu dnia:


Wieczorne morze, zachodu żadnego się nie udało złapać, bo było pochmurno:


Kamyczorek w trakcie podkopu


Widok z naszego tarasiku:



Niestety całkiem udane wakacje zostały przytłumione wiadomością, która dotarła do nas w piątek. kolega z pracy Osobistego, z  którym dość blisko współpracował, był z nim przed wyjazdem w Turynie i po urlopie znów mieli razem jechać, zginął na wakacjach. Zostawił żonę, 12 letnią córkę, psa i dom w budowie. Piątek mieliśmy naprawdę kiepski, źle się też wracało do takiej rzeczywistości. Najgorsze jest to, że to kolejne wakacje ze śmiercią w tle, bo na poprzednim urlopie dowiedziałam się, że z kolei mój kolega zmarł na zawał.
Ciężko się myśli o śmierci, jak zaczyna kosić ludzi w naszym wieku.

piątek, 6 lipca 2018

Ku przestrodze

O sprawie adopcji mogłabym długo i na temat, bo nie dość, że po studiach co nieco wiem, to jeszcze posiadam praktyczną wiedzę o dzieciach z domu dziecka, bo tam jakiś czas pracowałam. Jednak jest ktoś, kto zrobił to lepiej, bo w przystępnej formie.

Zapraszam więc dziś na recenzję na książkowym blogu (pewnie, że miło mi będzie, jak polubicie na FB), a potem do sięgnięcia po tą książkę.

Wszystkie pory uczuć Wiosna 

wtorek, 3 lipca 2018

Znowu sami

Poleciał. Niby jutro wraca, ale strasznie mi przykro. Raz za razem. Potem znowu 25, tylko dlatego tak późno, że dla korporacji urlop rzecz święta. Inaczej latałby tydzień w tydzień, dostali zaproszenie z Turynu na cotygodniowe spotkania.

A w piątek rozpoczynamy urlop z prawdziwego zdarzenia, jedziemy nad morze :)

wtorek, 26 czerwca 2018

Samotna noc, samotny dzień

Dzieci pytają, kiedy będzie tata, pragną się przytulić i żeby je ukołysał do snu. Mnie jest zimno, mimo koca i skarpet. Dla mnie tęsknota ma wymiar fizyczny. I nie chodzi mi o to, że musiałam zapalić, żeby woda była. Ja tęsknię namacalnie. Dom jest zimny, cichy, niby swój, a jednak jakiś obcy, każdy dźwięk jest spotęgowany.
Zebrało się, wszystko na raz. W tamtym tygodniu nie było go od wtorku do nocy ze środy na czwartek. Poszło im tak dobrze, że dziś znów wyleciał i wraca w piątek w południe, w przyszłym tygodniu leci znów. Za dwa tygodnie nie leci tylko dlatego, że mamy opłacone wakacje. Po nich... Trudno orzec.
Nie umiem żyć bez faceta, ja muszę się mieć do kogoś przytulić, a kontakt przez skype nie bardzo rekompensuje mi brak obecności. Nie umiem żyć na odległość. I choć czasem mamy dla siebie pięć minut, nim padniemy na pyszczki, to wiem, że on jest, mogę go dotknąć, choćby w przelocie. Przywykłam do jego wyjazdów, już się tak o niego nie boję, pakuję go z zamkniętymi oczami najpóźniej, jak się da. Ale tęsknoty nie udało mi się ujarzmić.
I nawet wieczór z książką już nie cieszy. Wiem, wróci, pobędziemy chwilę razem, w niedzielę planujemy ognisko dla przyjaciół. I cieszy mnie to, ale teraz potrzebuję silnych ramion.

poniedziałek, 25 czerwca 2018

Nadal kibicujemy

Nadal kibicujemy. Bo z piłką, jest jak z miłością, kibicuje się pomimo wszystko.
Nie popisali się, dali ciała, jasne, ale w sumie to nie wiadomo dlaczego, ja sobie nie wyobrażam, jaką czuli presję. A teraz sporo kibiców, którzy ich kochali już zdjęło flagi. Przykre to, ale pokazuje, jak płytcy niektórzy są.

#łączynaspiłka - szkoda, że tak krótko.

sobota, 23 czerwca 2018

Jak w gorzelni

Osobisty dziś poszedl na urodziny kolegi. Nie wiedzieli, jaki prezent dać i wpadłam na pomysł tortu z piwa. W środek coś mocniejszego. Wymyśliłam to i miałam zrobić. Dokonaliśmy obliczeń, zakupiliśmy produkty i zabrałam się za pracę.
Ułożyłam puszki na podstawie, ale była za duża, odrysowałam i chciałam odsunąć puszki z kartonu.
Jedna upadła. Zrobiła się mała dziurka. No i wiadomo, płyn wstrząśnięty, pryska, jak z fontanny. Nim opanowałam sytuację, zalany był salon, stół w jadalni, krzesło, jadalnia, trochę butów Syna i moje włosy. Śmierdziało, jak w gorzelni. Na szczęście nie poszło na ściany.
Ale efekt mi się podoba. Czy solenizant będzie zadowolony dowiem się jutro, jak Osobisty wróci.



środa, 20 czerwca 2018

Ktoś tam jest głuchy

Mieli grać tak, by pomścić Francję z 2002, a nie, jak Francja.
Podobno nadzieja matką głupich, ale każda matka swoje dzieci kocha. Ja nie wiem, czy mam nadzieję, zaczyna, być realistką. Znowu mamy grupę śmierci, no co począć.

poniedziałek, 18 czerwca 2018

No to jedziemy!

Mamy termin. Dziś sprawdzając kolejkę do sanatorium dowiedziałam się gdzie i kiedy jedziemy. Przyznano nam Dąbki na trzy pierwsze tygodnie października. Osobisty kręci nosem, ja jestem zachwycona. Po pierwsze nie będzie tłumów i mniej się będę denerwować pobytem z dwójką dzieci. Bo któreś gdzieś polezie, zgubi się w tłumie, nie zostawię drugiego, rzeczy, bo złodzieje i inne takie czarne scenariusze ode razu wykreśliłam z listy zmartwień. Nie będzie też co krok budek z lodami, pierdółkami i słodyczami, a co za tym idzie budżet aż tak nie ucierpi. Córa zdąży przywyknąć do szkoły, nowych koleżanek i kolegów. Co prawda straci trzy zajęcia baletowe, czego by nie było, jakbyśmy jechali w wakacje, ale coś za coś.
No i fakt, którego nie mogę nie dostrzegać, a muszę cenić - jod - w jesieni jest go bardzo dużo, a my w końcu jedziemy się leczyć, a nie prażyć na słońcu. Co prawda liczę na pogodę, ale i tak damy radę.

czwartek, 14 czerwca 2018

Polskaaa biało-czerwoni!!

Jakiś czas temu zapytałam Osobistego, kiedy zaczyna się Mundial. Tak, jakby on miał wiedzieć, bo w naszym domu piłkę bardziej oglądam ja. No ale wiedział, a ja postanowiłam oglądać, żeby zobaczyć, jak Polska dokopuje Senegalowi. Taka zemsta za to, że w Mistrzostwach w Korei i Japonii to małe państewko wykopało mi z rozgrywek moją ukochaną Francję. Postanowiłam więc oglądać. Zapytałam też dzieci, czy będą oglądać ze mną, a potem zaczęło się sklepowe szaleństwo. Oni muszą mieć wszystko kibica - czapki, koszulki, spodnie... Na szczęście nie słyszeli o wuwuzelach ;) Wczoraj w Pepco uległam szaleństwu i z własnej woli kupiłam im koszulki. Mnie też chcieli namówić, ale oficjalnie nie było rozmiaru. Nieoficjalnie szkoda kasy, skoro i tak nie wyjdziemy z grupy. Ale tego już im nie powiedziałam, co mają się nastawiać.
Mój telefon już jakiś czas temu przestał obsługiwać messengera, aplikacja na telefon też nie działała, jak kilka innych zresztą. A wczoraj padł mi facebook. I skarżę się Osobistemu, że telefon przestaje być użyteczny. A on, że nie planował kupna nowych teraz. I na tym stanęło. A dziś przychodzi do mnie i mówi: "Ence, pence, w której ręce." Kupił nam obojgu nowe telefony.
I teraz kibicujemy podwójnie i koszulki żal. Bo jak Polska wyjdzie z grupy, to nam sporo kasy oddadzą ;) od razu poziom patriotyzmu mi wzrósł.

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Czynna podglądaczka

Miałam jechać na targ tylko pooglądać. Bo w tamtym tygodniu mama upatrzyła taką biało czerwoną różę w paski i chciałam ją zobaczyć. I surmię też widziała. Nie zabrałam ze sobą dużo pieniędzy. Osobisty mi nie dał, bo przecież jadę obejrzeć. (Ironii w głosie nie słyszałam, znaczy nie chciałam słyszeć) W sumie miał rację. Że mi nie dał. Bo by mi ręce się po ziemi włóczyły. Kupiłam i różę i surmię i jakieś dzwonki, nie wiem, jak się nazywają. Do tego 6 kilo truskawek w skrzynce. Na szczęście najpierw odniosłam większe krzaki do auta (róża jechała na wycieraczce pasażera, a kończyła się na zagłówku fotela pasażera).
No dobra, Osobistemu kupiłam też koszulę. Za całe 20 złotych, na kwiatki wydając 60. Ale koszula z końcówek serii, kiedyś też mu kupiłam i dobrze się trzyma, więc kupiłam kolejną.

A na liście do sanatorium mamy numer 81.


piątek, 8 czerwca 2018

Olśniona

Wczoraj mnie olśniło. Że owszem, mam prezenty dla Pań z przedszkola, dzieci i pani Ani, ale nie mam prezentu od Córy dla pań. A przecież ona kończy i by wypadało, a do końca roku przedszkolnego dwa tygodnie. Stanęło na czekoladkach z napisem dla wszystkich i kwiatach z zakładką, i oczywiście czekoladką, dla wychowawczyni.
Przy okazji wybieraliśmy prezent dla Osobistego na Dzień Taty. Rozważaliśmy koszulkę z napisem Taki tata to skarb, ale stanęło na czymś inny. Potem Wam pokażę, bo niby nie zagląda, ale wiecie, strzeżonego i tak dalej.

Wyglądam, jak dziecko wojny. Podrapane nogi, ręce, jeszcze jakiś siniak się zaplątał. Kończyłam ogródek różany, zakładałam agrowłókninę i sypałam korą, na miejscu, gdzie róże już rosną. I nic nie pomogło tłumaczenie, że ja im robię dobrze, ale sado-maso mnie nie interesuje. Niewdzięcznice.

czwartek, 7 czerwca 2018

Kotek tłuczony, czy tuczony? - nowa karma w natarciu

Jak doskonale wiecie, w naszym domu występują dwa koty, przy czym kocica jest stałym bywalcem, a kocur bardziej dochodzący. I kocur, choć wygolony, to dorodny kot, słusznych rozmiarów. Za to kocica, pożal się koci boże. Malutka, chudziutka, dwa i pół kilo dorosłego kota. Żal patrzeć. I lezie toto do michy i patrzy błagalnym wzrokiem, bo w misce chrupki leżą zwietrzałe, bo aż wczoraj wymienione, a mokrej karmy w ogóle brak. No to pani daje mokrej karmy, kot patrzy ... i odchodzi. I tyle z tuczenia kotka. No to tłukę mu do głowy, że może by się tak wzięła i zjadła i inne miłe rzeczy (bynajmniej nie w stylu "może mięska, a może kiełbaski?"). Drugi to raczej bez problemu zjada całą puszkę mokrej karmy, ale suchą gardzi.
Będąc na skraju wyczerpania nerwowego trafiłam na karmę Petvita (klik). Poczekałam, aż przyjdzie dochodzący włóczykij i sypnęłam do miski. Mamy przekrój przez wiele karm tej firmy, od takiej z ziemniakami, przez rybę i indyka, pierwszy raz natomiast sięgnęłam po specjalną karmę dla zwierząt sterylizowanych, bo jak widzicie, u nas problem przybierania na wadze nie istnieje, więc im nie dawałam, jednak tu skusił mnie opis producenta:

"U kotów po zabiegu sterylizacji i kastracji znacząco zmienia się funkcjonowanie organizmu. Koty te często przybierają na wadze, a także mogą mieć problemy spowodowane tworzeniem się kamieni moczowych, czy z utrzymaniem właściwego pH moczu. Dlatego też, dostosowanie właściwej diety stanowi kluczowy problem dla właściciela.
Z myślą o sterylizowanych i kastrowanych kotach powstała wyjątkowa pełnoporcjowa karma sucha klasy ultra premium – Petvita Sterilized Cat Turkey. Pokarm można podawać kotom już od 8. miesiąca życia."

Granulki są nie za duże, nie za małe, wszystkie jednokolorowe.
Efekt zaskoczył mnie, pełną niedowierzania, bo na pewno nie zjedzą, Osobistego i kocura.
Oto historyjka, która mówi sama za siebie (dodam, że kocica z reguły czeka, aż kocur sobie poje, albo mu kradnie łapą z miski, jedząc z bezpiecznej odległości)

To jest moje jedzenie!

Moje, przecież Ci mówię, pryyyych.

I w efekcie kocur musiał czekać na resztki z kocicowego stołu.

Na misce nie zostało nic, a koty odeszły zadowolone i skore do zabawy. Za każdym razem miska jest opróżniana,a minął już okres, w którym kocica inne karmy uznawała za niejadalne i daj coś innego. Smakuje jej tak samo, jak na początku i nie zostawia nic, a z poprzednich chrupek wybierała co którąś, a reszta lądowała w koszu. Co więcej, widzę też poprawę na sierści kota dochodzącego, stała się bardziej błyszcząca. Już wcześniej widziałam różnicę, jak lepiej dojadał, ale teraz jest zdecydowanie lepiej. A kocica przytyła pół kilo i już nie wygląda, jak zabiedzony, bezdomny kociak błagający o kawałek jedzonka.

I gdyby nie fakt, że pies mojej mamy musi jeść karmę wysoko specjalistyczną, a takiej nie ma w ofercie, wyposażyłabym ja w karmę Petvita, żeby też nie umierała z głodu przy pełnej misce.


środa, 6 czerwca 2018

Ogarniam

Ogarniam prezenty na koniec roku dla:
- pań z przedszkola - mam już kubki, trzeba dokupić coś słodkiego i kwiatka
- dzieci - mam już książki, jestem w trakcie zamawiania personalizowanych kubków dla tych, którzy z przedszkola odchodzą
- nauczycielki tańca - dziś zaczęłam i skończyłam fotoksiążkę z przedstawienia - ciekawe, czy się spodoba.

Poza tym trochę ogarniam ogródek, sporo dom, bo siedzę z chorą Córą. W niedzielę obudziła ją gorączka, przeleżała cały dzień, padła na nos o 19, śpiąc w dzień jeszcze dwa razy. Wstała po 7, pojechaliśmy z Synem do przedszkola, a popołudniu do lekarza. Zapalenie gardła i krtani, antybiotyk. Już ją nosi, ale podejrzewam, że to działanie leków.

A co do wiadomości. Odezwał się do mnie Marek. Tak, ten Marek. Że tak nam się rozeszło pisanie, bo ja miałam dość, a on też miał zły czas i może byśmy razem nadal pisali. Gwoli wyjaśnienia dodam, że napisałam mu, że może wydać książkę ze współfinansowaniem, ale bez mojego nazwiska. Tą wcześniejszą, nie tą, co pisaliśmy, nie było mowy o żadnym dość, przesycie czy coś. I on już nie odpisał. Długo myślałam, co zrobić, biłam się z myślami, aż w końcu doszłam do takich oto wniosków:
1. nie piszę własnej, bo nie mam czasu
2. nie wierzę we własną, bo nawet głupiego "odwal się" nie dostałam w odpowiedzi
A potem przyszło jeszcze jedno olśnienie. Nie każdy ma prawo odejść z mojego życia bez wyjaśnienia i do niego po prostu wrócić.
Teraz myślę, czy mu napisać wersję z olśnieniem, czy okrojoną ;) bo wszak to była moja wina, bo ja zła kobieta jestem ;) Bo odpisać jednak wypada.

Idę ogarniać własny odpoczynek, leżak czeka.

poniedziałek, 4 czerwca 2018

Majówko czerwcówka

To był wspaniały weekend. Przyjechali długo oczekiwani goście i zarówno my, jak i dzieci jesteśmy bardzo zadowoleni. Dość powiedzieć, że w piątek o 22.43 zorientowaliśmy się, że może warto by dzieciaki położyć spać ;) Był grill i ziemniaki z kociołka. W efekcie wywożę dziś mamie połowę ciasta, bo ileż można zjeść.
Był to też czas wspaniałych wieści i jednej wiadomości, nad którą myślę i nie wiem, co zrobić. Ale o tym kiedyś, jak już wykminię, co zrobić.
A dziś została tona prania, na sznurze wisi już 2/3 i wspaniałe wspomnienia. Już się szykujemy do przystanku u nich w drodze nad lub znad morza :)

niedziela, 27 maja 2018

Ledwo żywa - ze szczęście też



Kiedy wchodzimy do namiotu, zaczyna się walka. Z czasem, zmęczeniem, strojami. Niestety czasem z rodzicami, którzy wiedzą lepiej i zrobią po swojemu.
A potem jest dzika radość, że się udało. I choć zmiana koni nie wyszła najlepiej, a dwie szable się zapodziały, dziewczynki to profesjonaliści - na żale przyszedł czas dopiero za kulisami.
Widziałam tylko pół przedstawienia, nie widziałam mojego dziecka, czekam na film. Ale jestem szczęśliwa. To był piękny prezent na Dzień Mamy.


1486 zdjęć. Od rana wybieramy te, które wyszły. A przed nami jeszcze jedno przedstawienie, w czerwcu.

piątek, 25 maja 2018

Wielki dzień

Jutro wielki dzień. Dziadek do orzechów ujrzy światło dzienne przed całą zgromadzoną na rynku publicznością. A ja znowu za kulisami. Nie mogę się doczekać.

poniedziałek, 21 maja 2018

Szkolniak

Na wczorajszym spacerze podeszliśmy pod szkołę. Jest wywieszona lista przyjętych do pierwszej klasy. I wśród innych dzieci jest Córa. Poczułam jednocześnie dumę i żal. To już?

sobota, 19 maja 2018

Bardzo trudno jest mi orzec, czy to mysz, czy jaszczur może

W domu cisza, spokój. Wykładam się z książką na łóżku i...
Szsz szsz szsz - dobiegło mnie zza zlewu w kuchni. Cichutko podchodzę, dźwięk nie ustaje.
- Panie Boże, niech to będzie mysz, a nie jaszczurka. Mysz przyjmę, jak własną, pokocham, dam jeść - modlę się w duchu, patrząc w szczelinę między zmywarką, a szafką zlewozmywakową. Leży tam jakiś listek, rusza się. Dusza zwiała na ramię, serce czuję w piętach. Jestem sama, Osobisty wróci za parę godzin, jak to tam zostawię, to nie będę wiedzieć, gdzie polazło. Uzbrojona w resztki odwagi, albo determinacji, biorę pogrzebacz i odsuwam rzeczy stamtąd. Pusto. Wyjmuję rzeczy spod szafki, już na bezdechu, bo to przecież na mnie może wyskoczyć i pożreć w całości, nawet sznurówek nie wypluje, bo ich nie posiadam. Pusto. No ale przecież myszka może przycupnąć na rurze do zmywarki. Trzymając się tej myśli, daję przybyszowi spokój, wracam do lektury, dźwięk się nie powtarza. To było w środę.
Dziś, dzieci na polu, Osobisty kosi, zasiadam z książką i...
Szsz... szsz...szsz... - tym razem zza koszy na śmieci. Podchodzę cicho, szura. Idę po latarkę, świecę za kosze w nadziei, że spojrzą na mnie piękne czarne oczy w aksamitnym futerku, dam jej jeść i zostaniemy przyjaciółmi (a kota wywalę na zbity pysk za nie wykonanie obowiązków służbowych) i będzie pięknie.
A tam nic na mnie nie patrzy, bo jaszczurki nie umieją patrzeć do góry, tylko siedzi takie wielkie, długie, okropne jaszczurzysko, a ja wrosłam w ziemię. W końcu odzyskałam czucie w nogach i w te pędy na pole, do Osobistego, zaklinając gada, żeby się nie ruszał.
Mój rycerz bez skazy, choć bez zbroi wziął kosze, zabrał jaszczurkę i wyniósł na pole. Uratował mi życie normalnie, bo ja ze zwierzątek to się boję pająków, węży i jaszczurek. Szkoda tylko, że kota przynosi jaszczurki do domu. Żywe. Czy ona chce mnie wykończyć?

niedziela, 13 maja 2018

Rozdwojenie

Patrzę na mój ogród i go kocham.
Patrzę na mój ogród i go nienawidzę.

Widzę jego potencjał, widzę krzaczki, które wyrosną i będą piękne, róże, które już zachwycają. I widzę czas, który musi do tego upłynąć.

piątek, 11 maja 2018

Leczenie

Leczę się. W biegu, w locie, zwał, jak zwał. Wczoraj trzeba było zawieźć psa do weterynarza. Bo wymiotuje, nie je, nie pije, była umówiona od poniedziałku. Musiałam pojechać. Kroplówka, badania, wyniki popołudniu, wtedy decyzja, co dalej.
Wczoraj wróciłam do domu, puściłam dzieciom bajkę i padłam, jak kawka, nie zauważyłam, że wrócił Osobisty, wziął ich na pole... Dopiero mnie mama obudziła, jak dzwoniła, że dziś znów jazda. Zapalenie wątroby w bardzo ostrym stanie. Albo początek raka. Restrykcyjna dieta. Jutro znowu kroplówka. A ja znów długi rękaw, bo skóra po antybiotyku parzy. No to leczymy się. Psica i ja.

poniedziałek, 7 maja 2018

To był naprawdę długi week...

Plany mieliśmy zacne. Dzieci co któryś dzień u babci, a my na górze, robimy, ile wlezie, bo przecież większość majówki miało padać.
Oto lista, co poszło nie tak:
1. wełna mineralna i płyty nie przyjechały, bo panu popsuł się samochód
2. babcia dzieci wzięła tylko na jeden dzień pod koniec tygodnia, bo miał być remont z malowaniem lakierami, poza tym mojej mamie sił już nie starcza
3. nie padało
4. nie najlepiej się czułam, bo jakaś chrypa, ból gardła i takie tam, a leczenie szło opornie i z marnym skutkiem.
W związku z powyższym, zrobiliśmy sporo na polu. Ja z doskoku i jak miałam siły, ale i tak sporo. Działka jest wyrównana, posialiśmy więc trawę (leży w nasionkach i czeka na deszcz, bo nie nadążymy z podlewaniem, a przez dzień i tak by je upaliło, zresztą, wody u nas już brakuje). Poprawiliśmy jeden bok kostki wokoło ogródka, Osobisty przywiózł korę i podrzucił pod maliny, chcemy też powiększyć ogród z różami. Z okazji schnięcia na potęgę, przeniosłam jedną rabatkę z kwiatkami na inne miejsce. Wykopaliśmy studnię i na dnie jest nawet trochę wody - zobaczymy na dłuższą metę, czyli jak zacznie padać. No i dokupiliśmy brakujące rzeczy do wentylacji.
Poza tym zrobiliśmy 16 koni na przedstawienie Córy. Trzeba było karton przyczepić do kijka. Klej na gorąco nie dał rady, taker też nie, w końcu Osobisty wziął piankę montażową i to był strzał w dziesiątkę. Po akceptacji głównodowodzącej, czyli pani Ani, nauczycielki tańca, zrobiliśmy tak resztę.
Prócz tego zaliczyliśmy kilka grilli wewnętrznych, czyli sami z sobą, a w sobotę, po tańcach Córy upiekliśmy ziemniaki u moich rodziców. Do tego lody, które nijak na moje gardło nie pomogły i majówkę uważam za zupełnie zmarnowany dobry czas. Zmarnowany, bo nie zrobiliśmy tego, co chcieliśmy, choć Osobisty chwilę był na górze. A dobry, bo jednak sporo rzeczy pokończyliśmy, coś się udało zrobić i przede wszystkim pobyć razem. A to już bezcenne.

A dziś byłam u laryngologa. Zapalenie gardła, krtani, tchawicy i strun głosowych. Czemu tak ostro? Bo nie mam migdałów. Kolejny tydzień lenistwa przede mną ;)

czwartek, 26 kwietnia 2018

Kiedy wstyd być człowiekiem

Dziś jest mi wstyd, absolutnie wstyd, że nazywam się człowiekiem, jak tamci. Historia zna już przypadki mordowania dzieci, ale tamci oprawcy nie zasłaniali się godnością i zdrowiem. Nie mam słów. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć.
Dziś w radio usłyszałam bardzo mądre zdanie - u nas dyskutuje się o tym, że zabronienie dzieciom uczestniczenia w polowaniach jest ograniczeniem ich wolności, a patrzymy, jak zabierają rodzicom możliwość decydowania o ratowaniu życia dziecka.
Cywilizacja. Europa. I oni nas śmią pouczać o prawach człowieka. Wstyd.
Nie życzę nikomu źle, zazwyczaj, ale liczę na boską sprawiedliwość. Bo w ludzką nie wierzę.

#AlfieEvans

środa, 25 kwietnia 2018

Mąż każe, żona musi

Nie, nie będzie to post o poddaniu mężowi, posłuszeństwie i takich tam. Kto mnie zna, wie, że akurat do poddaństwa mi daleko, preferuję wolność w związku i był już taki jeden, który mówił, że nie da się kochać i być wolnym. No to został wolny, bo kochać go nie umiałam. Dziś, z Osobistym, doskonale udaje nam się połączyć te dwie niby sprzeczności. Nie ma między nami zazdrości, każde może się przyjaźnić, z kim chce, nie ograniczamy się w żaden sposób. Inaczej przecież nie mogłabym się przyjaźnić z facetem, prawda? Inna sprawa, że Osobisty to na świętego męczennika może startować, ale nie o tym w ogóle miałam pisać. Miało być o tym, że mąż każe, żona musi.
Wczoraj kupiłam fuksję. Pojechałam po żylistka, ale nie mieli, a fuksja taka piękna. Obiecałam sobie, że nie będę wieszać przed drzwiami surfinii, bo mi nie rosną, ale fuksja to co innego, nie? Szczególnie, że już jedną mam z tamtego roku. I wczoraj powiesiłam obie, tą starą i tą nowo nabytą. Przyjechał Osobisty, oczywiście nie zauważył, więc go zaciągnęłam z powrotem, zapytałam, co się zmieniło, potem pokazałam palcem (ach, ci mężczyźni), a on mi na to, czemu kupiłam jedną, bo mu doniczki nie pasują, bo są innego koloru. Wiecie, to jak ten hejt na Lewandowską, że jej Klara ma same szare zabawki i biedne dziecko. No to mój mąż by się z Anią dogadał, bo też ma mieć jednakowo. Co mnie zaćmiło, żeby się zakochać w inżynierze? Dobra, do rzeczy. W związku z tym pojechałam dziś i dokupiłam drugą i już jest w tym samym kolorze. Ciekawe, czy zauważy :P



Dla równowagi dokupiłam też trzy książki. Dla Córy. Jeszcze muszę jej upolować tom 3 i 6, ale może kiedyś znajdę.
Z okazji Światowego Dnia Książki w przedszkolu mają tydzień książek i mogą przynieść swoje ulubione. No to wczoraj Córa wyniosła 6 tomów Magicznych baletek o Delfinie i jeden o Róży, bo pozostałych nie ma (jeszcze, 2, 4 i 5 wczoraj zamówiłam), a Syn Brzydkie Kaczątko. Dziś Syn zabrał 13 tomów Tupcia Chrupcia, Złomka, a Córa Palace Pets. Jak dobrze, że już środa, jutro im zabronię coś brać, bo panie już są przerażone. No ale to nie ich wina, że oni kochają wszystkie książki, prawda?