Sobota to był szał. Ludzie znosili, co mogli, brakowało rąk do pracy. Nie myślałam, sortowałam, odkładałam rzeczy nieprzydatne, kursowałam z piętra na parter i z powrotem, by jeszcze lepiej posortować dary. Do domu wróciliśmy grubo po 20, padnięci, ledwo żywi od emocji. W niedzielę darów było mniej, przynajmniej takich tekstylnych. Więcej roboty mieli panowie na dole odbierając środki opatrunkowe, leki, żywność itp...
Za to wczoraj przyjechali ludzie, kobiety z niemowlakami, dzieciaki w wieku moich. Część miała wszystko, brali tylko wodę, pili herbatę, trudno mówić, że rozmawiali, część nie mówiła słowa po polsku, a Ukraińcy, którzy pracują w mojej wsi byli potrzebni do opisywania kartonów, a nie do tłumaczenia. Część brała więcej, bo przyjechali w tym, co mieli na sobie, z paroma groszami w kieszeni, zostawali tu, więc potrzebowali wszystkiego. Kilkoro brało rzeczy do pociągu. Najbardziej utkwiła mi w głowie takie rodzeństwo, bo i byli z nami najdłużej, którzy mogli sobie z całego pudła wybrać szczoteczkę i pastę do zębów. I to było dla nich tak szalenie ważne i tak zajmujące, że aż uśmiech pojawił się na twarzy. Większy, niż na widok misia i czekolady. Mam przed oczami głównie jej uśmiechnięte oczy, wyprostowane plecy, gdy zakładała plecak z misiem i nową czapką, by ruszyć na dworzec i dalej. Ślę do niej dobre myśli i mam nadzieję, że tam odnalazła spokój.