wtorek, 28 sierpnia 2018

Mąż każe, żona musi, odcinek drugi

Zarzekałam się, że czytnika e-book'ów nie potrzebuję. Bo faktycznie tak jest, w domu mogę wziąć książkę, a nigdzie nie wybywam na tyle często i na własnych nogach, a nie samochodem, że wzięcie książki do torebki stanowiłoby problem. Jak jeździłam na burleskę, to brałam słuchawki i słuchałam audiobooka. Ale zbliża się sanatorium, w planach mamy pociąg, a wiadomo, książka waży. Jedna. A na trzy tygodnie jedna może być mało. I tu znowu pytanie, ile nie będzie mało. Oznajmiłam, że wezmę laptopa, bo na jednorazowy wyjazd szkoda kupować czytnik. I tak chodziłam rozdarta między trochę bym chciała, ale nie wiem, czy się opłaca, szukałam używanych, znalazłam kilka nietrafionych prezentów, ale bez dowodu zakupu. I w końcu zadzwoniłam do Przyjaciela (telefon do Przyjaciela  znanym programie jest jednym z kół ratunkowych i takoż go potraktowałam) o radę. I tak mówimy, jaki on ma, że brałby nowy, jak tylko parędziesiąt złotych droższy, że jak nie będę używać, to go od nas odkupi... I tak gadamy, gadamy, Osobisty chodzi koło mnie, kręci się po domu i nagle oznajmia, że kupił, tylko trzeba będzie odebrać z Galerii Bronowice.
No cóż. Kupił. Grzecznie podziękowałam i powstrzymałam się od uwag, że za drogo, że może nie trzeba no i najważniejsze, że nie zasłużyłam ;)

Nie, nie kupiłam Kindle, od początku go nie chciałam. Kupiłam sobie InkBook Classic 2. Tak, wiem, że nie ma podświetlenia, ale ja unikam patrzenia na jakikolwiek ekran bez dodatkowego światła, więc to dla mnie nie problem. Przyjaciel też ma porównanie między oboma i woli InkBooka. Ten ma tylko jedną wadę. Etui do niego są skrajnie paskudne.


p.s. Jeżuuuniu.... jaki byk ortograficzny był w tytule!! Wstyd! Jak zobaczycie jakiś błąd, to mi napiszcie, ja się nie obrażę, a chętnie poprawię.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Szkolny kryzys

Nie, nie u Córy. U mnie. Bo poszłam dziś do szkoły, zapytać o podręczniki. I będą, oczywiście, pod koniec miesiąca, proszę sprawdzać stronę. Super. A potem zobaczyłam listy dzieci. I niby też super, bo 14 dzieci w klasie, bajka, marzenie, ogólnie och i ach. Ale Córa będzie chodzić na popołudnie. I tu już mi się coś dzieje, bardzo źle mi się dzieje. Bo plan miałam, że zawieziemy ją do szkoły, z Synem do przedszkola, potem ja ją sobie odbiorę, ugotujemy razem obiad i pojedziemy po Syna. A teraz trzeba będzie jego zawieźć, z nią do domu, potem odprowadzić, jechać po Syna i potem iść po nią. Cały dzień rozwalony. Ja wiem, nie widziałam jeszcze planu lekcji, ale wiem, że chodzą na po 11, więc o 14 z hakiem będą kończyć sporadycznie, żeby obgonić jednym kursem. I pewnie czekają ją obiady w szkole, bo nie sądzę, żeby wytrzymała do tej 15 czy nie wiem której i jeszcze 2 kilometry do domu. Na nogach, jak będzie pogoda. no nic, muszę poczekać do 3 września, dowiem się, jakie będą godziny i będę ustawiać.
Pocieszam się, że częste spacery mi się przysłużą. A za rok będzie mieć na rano. Za rok znów na popołudnie, a potem już nowa szkoła. Przy czym muszę wywalczyć, żeby Syn chodził na tą samą zmianę, co ona, bo już bym nie wyrobiła.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

Tyle się dzieje...

... Że nie bardzo wiem, co napisać, co pominąć, a usiąść przed komputerem rzadko mam czas. Wszystko się zwaliło na raz, nie że źle, ale ogólnie spadło na nas dużo załatwień. Zaczęło się tak naprawdę w piątek, jeszcze ten wcześniejszy, kiedy dostałam telefon, że tata w poniedziałek, 13, ma się stawić w szpitalu na rehabilitację. Ucieszyłam się, bo miał czekać jeszcze miesiąc. W sobotę miałam im zawieźć dzieci, po urodzinach koleżanki z przedszkola i mieli zostać do poniedziałku, kiedy razem zawieziemy dziadka do szpitala. I wiedzieli o tym i byli bardzo zadowoleni. My w niedzielę też wstaliśmy zadowoleni, rowery były w planach i leniwa niedziela. Ta... Leniwa niedziela skończyła się o 8.05, kiedy odebrałam telefon od roztrzęsionej mamy. Jakieś auto zagarażowało jej przed domem. Wypadek, nikomu nic się nie stało, facet obiecał naprawić, poszedł do domu po pomoc, zostawił dowód na znak, że prawdę mówi, ale mama nie wie, co dalej, jak to załatwić, jakby coś. Na sygnale do domu rodziców.
A tam widok, jak z koszmaru, auto na dachu, metr od schodów, wszystko rozbite, słupki betonowe lezą obok, ogrodzenie też, siatka trzyma się ledwo dwóch słupków, kwiatki przeorane, róża pnąca artystycznie uwieszona na grillu samochodowym. Wjechało bokiem, wcześniej tnąc przez łąkę. No nic, chłopaki obiecali wrócić, czekamy. Ale usłużna sąsiadka (świadek) wezwała policję. I się zaczęło, policja jedzie ich szukać, przyjeżdża technik policyjny, a zaraz potem właścicielka samochodu, bo auto nie było tamtych tylko miało być im sprzedane. Kobieta w szoku, karetka, na szczęście nic groźnego i ją wypuszczają, za chwilę straż, bo go trzeba postawić. Cyrk na kółkach. Polisa OC gdzieś pofrunęła w trawę, czy krzaki, tak samo dowód rejestracyjny. Sprawa trafiła do sądu. Na razie zgłosiliśmy do ubezpieczyciela, z własnej strony, bo dom ubezpieczony, policja ma nam dać znać co dalej.
A dom rodziców trafił do internetów.
Zostało pobojowisko, mnóstwo szkła, rozwalony doszczętnie płot, który Osobisty trochę posklejał, żeby pies nie uciekł i kupę zmartwień. Bo niby rodzice mają ubezpieczenie, ale to trwa, do tego ojciec w poniedziałek pojechał do szpitala. Ale z tym też związane było moje jeżdżenie, bo tata w szpitalu, a ja potrzebowałam aktu własności domu i jego podpisu, że mogą przelać na moje konto, bo rodzice nie mają.
A z milszych, choć też drażliwych tematów, wybieraliśmy podłogę na górę. Najpierw myśleliśmy, głównie Osobisty o panelach winylowych. Mnie nie leżały, bo mi się z linoleum kojarzyły, a jak jeszcze mnie chciał przekonać szpitalami, w których są podobne wykładziny, to całkiem spalił temat. Zwykłych się boimy, bo trochę wody i wybrzusza, a nie zawsze się zauważy. Kolejna rzecz, to kolor, bo teraz wszystko w szarościach, a my nie chcemy. I jak już się zdoktoryzowałam na temat paneli winylowych, zwykłych, deski babmusowej (którą chciałam, póki nie poczytałam opinii) i ich możliwościach przewodzenia ciepła, bo przecież podłogówka, to pojechaliśmy po marketach połazić. I w Mrówce znaleźliśmy panele idealne. A potem oglądamy je w domu i mnie się nie podobają. Bo kolor nie ten. Bo jasna deska obok ciemnej. I sęki. Osobisty zwątpił, mówi, że będzie wybierał i dopasowywał, na co z kolei ja wątpię, bo nie będzie wybierał z 50 paczek. Jedziemy do Mrówki. Na żywo wyglądają dobrze, owszem, nie są równo jasne, ale kolory nie są tak drastycznie różne, a i sęki mniej widoczne. Decyzja podjęta, już nic nie sprawdzam.

A wczoraj, w ramach resetu, zapakowaliśmy dzieciakom rowery do bagażnika i pojechaliśmy do Parku Jordana. Oni jeździli w kółko, mają pomarańczowe chorągiewki, to ich widać, a my obie siedliśmy na ławeczce. Obok dwóch panów. Mnie zaimponowali otwartym podejściem, bo jednak można dostać wpierdol, Osobisty udawał, że nie widzi, bo on jest na nie, na szczęście zostawia to dla siebie i nawet nie chciał miejsca zmienić, bo inaczej ja musiałabym zmienić jego. Syn ich nie widział, a miałabym taki piękny obrazek rodzajowy do jego ostatniego pytania z serii życiowych, czyli czemu w naszym głupim kraju nie można kochać chłopaka (w domyśle chłopak chłopaka, bo już mieliśmy o tym kiedyś rozmowę, o ślubach, bo chłopaki w przedszkolu chcą wziąć ślub i tłumaczyłam, że nie w naszym kraju, że głupim dopisał sam).

A na koniec podjechaliśmy blisko lotniska, pooglądać samoloty. Nawet wpadło nam do głowy jechać do Radomia za tydzień, żeby odczarować (ostatnim razem, jak byliśmy, rozbił się samolot), ale zrezygnowaliśmy. Dla nich większą atrakcją będzie Park Jordana i szlifowanie umiejętności (pozbyliśmy się kółek i kijka), niż samoloty. Pojedziemy, jak będą więksi, szczególnie, że to jednak długa trasa, a to ostatni tydzień wakacji. Nie chcę im fundować takiego zmęczenia.

środa, 15 sierpnia 2018

8 lat

Ten post powinien pojawić się wczoraj, ale zdecydowanie nie miałam na to czasu. W związku z tym dziś będzie nie tylko wspomnieniem soboty sprzed 8 lat, ale również opisem.

8 lat temu było tak:



A wczoraj, miało być w domu, razem, bez dzieci, które pojechały na wakacje do babci. Rano miałam tylko załatwić pewne sprawy, pojechać do taty do szpitala, bo jest na rehabilitacji, a potrzebowałam podpis i dostęp do dokumentów, a w południe do dentysty, bo mi się ukruszyła szóstka, przemiły akcent rocznicy ślubu, ale co tam. Na szczęście nie bardzo bolało. Jadę od dentysty, lekko obolała, no dobra, bardzo obolała, a Osobisty do mnie dzwoni z pytaniem, gdzie jestem, bo on wcześniej wychodzi z pracy. Odpowiadam zgodnie z prawdą, a on do mnie, żebym pojechała do domu i ładnie się ubrała. Trochę się oburzyłam, bo ładnie byłam ubrana, ale wiedziałam, że coś kombinuje. Obiecałam do niego przyjechać, bo potem nie na dwa auta i żeby on nie jeździł tam i nazad, busa miałam a 25 minut, więc nawet prysznic wcisnęłam, ciuchy, makijaż i do Krakowa. Najpierw poszliśmy na obiad, a potem porwał mnie dalej, do kina. Przed seansem mieliśmy sporo czasu, więc obejrzeliśmy też łazienki i podłogi w okolicznych marketach.
Chciałam iść na Ant-mana, ale uznał, że niekoniecznie i w efekcie poszliśmy na Mamma Mia Here We go again. Jaki jest film? Na pewno inny, niż pierwsza część, mniej zabawny, choć i tak chwilami parskałam śmiechem. Bardziej nostalgiczny, wzruszający, poruszający do głębi. Niektóre piosenki nie za dobrze dopasowane, ale przejścia między przeszłością, a teraźniejszością mnie osobiście zachwyciły. No i rola numer jeden, pan w budce przy promie - boski. Z kolei Cher mi tam kompletnie nie pasowała, bo sztywna i ogólnie bez polotu, ale ja jej po prostu nie lubię, a do roli się jako tako wpasowała. Choć zdecydowanie lepiej śpiewa, niż gra.
To był naprawdę przemiły dzień, przyjemnie się szło razem, nie patrząc, gdzie dzieci, nie słuchając nudzi mi się. No i w końcu poszliśmy do kina nie na kreskówkę. A wisienką na torcie, która czekała na mnie z samego rana przy łóżku, był tom wierszy zebranych Baczyńskiego. Nie miałam do tej pory żadnego tomiku, choć mnóstwo wierszy w głowie, a tu od razu całość. Przepiękne wydanie.
A teraz przewracamy ósemkę i dążymy do nieskończoności.

czwartek, 9 sierpnia 2018

Kij w mrowisko

Na książkowym, link z boku, wsadziłam kij w mrowisko. Czuję się trochę, jak za czasów Onetu, jak się lądowało na stronie głównej. A może nie będzie tak źle, tam mało ludzi wchodzi ;) tak czy inaczej, zmykam, jadę do mamy, bo maliny obrodziły, czas zacząć robić sok. Wiadro pomyj odbiorę najwyżej potem.

czwartek, 2 sierpnia 2018

Mega wakacyjny tydzień

Ten tydzień upływa nam na maksa wakacyjnie. Zaczęło się w poniedziałek, kiedy pojechaliśmy do kina. Jakbym wiedziała, że Iniemamocni 2 są tak mocni, to zastanawiałabym się, czy zabrać na to dzieci. Nie wiedziałam, zaproponowałam, pojechaliśmy z chrzestną Syna i wyszliśmy bardzo zadowoleni. Córa się darła, Syn trochę się trząsł, ale był zachwycony. Do tego wielki popcorn i lody w KFC. Koniecznie chcę ten film mieć w domowej filmotece. Fajny film akcji, sensacja, choć animowana. Syn sikał prawie w biegu, bo pił, jak smok, a potem dwa razy musiał lecieć. To naprawdę dobra rekomendacja, bo zazwyczaj mu to zajmuje sporo czasu.
Wtorek to znów kino, tym razem Uprowadzona Księżniczka, którą obiecałam w czerwcu, a którą grają już tylko dwa razy dziennie w jednym kinie. A że mieliśmy dwa darmowe bilety, to pognaliśmy. Tym razem bez popcornu, bo w Multikinie dzieciom nie smakuje. Córa znowu się darła, ja się pośmiałam, a Syn uznał, że po Iniemamocnych to taka bajeczka dla dzieci, nie było czego się bać. Przypomnę, że on ma 4,5 roku. Ale to już faktycznie typowa opowieść o ratowaniu niekoniecznie bezbronnej księżniczki, spokojna, chwilami śmieszna, może troszkę straszna, jak coś nagle się pojawiało.. Potem pizza i lody. Dawno nie byłam w tak fajnym lokalu i chyba mam plan na rocznicę ślubu. O której przypomniałam Osobistemu z trzy dni temu, żeby potem nie musieć walić Ferdynandem (u nas nie występuje FOCH - fachowe obciąganie ..., bo co ma mieć nagrodę ;), wiec jest Ferdynand, od Ferdynanda Focha ;) ) A tak to chłop będzie pamiętał, jakby telefon z przypomnieniem zawiódł i będzie miło. Może na Zimną wojnę pójdziemy.
Do rzeczy, bo do przodu wyjechałam. Wczoraj lody i cały dzień w domu, bo upał nieziemski. Zrobiliśmy pizze, którą dojadamy dziś w ramach obiadu. po niej znów lody, a popołudniu idziemy do cyrku. Taki malutki do nas przyjechał, mamy kupony rabatowe, dzieciaki nigdy nie były. Mam nadzieję, że nie padniemy pod tym namiotem.
Dzieciaki miały jutro jechać do babci na parę dni, ale wczoraj zaczęłam im podawać szczepionkę doustną, a moja mama się nie podejmuje, więc przełożyliśmy o tydzień.

środa, 1 sierpnia 2018

1 sierpnia. Powstanie Warszawskie

Nie ma go w mojej pamięci, bo nie mam prawa pamiętać czegoś, czego nie przeżyłam. Istnieje jednak w mojej głowie, nie do zatarcia, nie do zmazania. Żyje w datach, obrazach, życiorysach ludzi, w chwili ciszy co rok o nim przypominającej. W postaci ukochanego Krzysztofa Baczyńskiego i jego Basi, ich dziecka, oddających życie za coś, co nie miało prawo się udać, ale co pokazało, że "serce żyje".*
Czym dla mnie jest Powstanie Warszawskie? Lekcją pokory, buntu, pychy, głupoty, wiary, nadziei, miłości. Bohaterstwem, bezgraniczną odwagą, sięganiem po niemożliwe, pójściem na pewną, taką głupią śmierć, porzuceniem życia, walką o życie. To walka straceńców, bez nadziei, ale też walka idei, marzeń oraz o marzenia. Zuchwały, niepotrzebny, konieczny, wyzwalający, odbudowujący i dający siłę zryw. Powstania, tego, jak i żadnego innego nie da się jednoznacznie ocenić, napisać, że było dobre lub złe. Każde miało w sobie wszystko to, o czym napisałam. I każde było po coś. Choćby po to, by naród mógł nadal wierzyć, że "zmartwychwstanie(sz) jak Bóg z grobu z huraganowym tchem u skroni"*. Po to szli, o to walczyli, w to wierzyli i za to rzucali się w śmierć. I za to: chwała Bohaterom.

* K.K. Baczyński Byłeś jak wielkie, stare drzewo, nawias mój

Tekst został użyty na portalu KzK jako wypowiedź konkursowa.