piątek, 28 października 2016

Szpitalnie i ogólnie też

Mamie atak minął dopiero przed 20. Ciut ponad 13 godzin, pokonała mój wynik z dzieciństwa. Wczoraj pojechałam do mamy i rozmawiałam z lekarzem. Mama nie miała częstoskurczu, a migotanie przedsionków. Gorsze cholerstwo, trudne do wyprowadzenia lekami i ogólnie skutki mogą być dużo gorsze. Na pewno dojdą jej leki przeciwzakrzepowe, bo inaczej ataki się będą powtarzać, a docelowo nawet udar mózgu. Możliwe do ablacji, ale mama się boi. Lekarz ma z nią jeszcze rozmawiać na ten temat. Została jeszcze w szpitalu, bo ma antybiotyk, wdała się jakaś infekcja. Jak organizm dobrze zareaguje to wyjdzie w poniedziałek. W związku z tym dla niej Wszystkich Świętych zostało odwołane. My musimy obskoczyć wszystko za nią, dobrze, że to te same miejsca, ale zniczy dwa razy tyle. Albo pojadę z nią tydzień później, bo my i tak zapalimy.

Rano zawożę dzieciaki do przedszkola, potem gnam na Kraków, odbieram dzieci, po obiedzie, bo inaczej bym nie zdążyła i do domu. Tu szybko jakaś przekąska, na ogródek, oni się bawią, a ja robię porządki. Dziś wsadziłam truskawki, moich już nie zdążyłam przesadzić, bo dzieciakom się zimno zrobiło. Po powrocie Osobistego, który dzień w dzień siedzi w robocie godzinę dłużej rano, a popołudniu to różnie, wsadziliśmy maliny i trzy nektarynki. Coraz więcej tego ogrodu mamy zagospodarowane.

Gorzej, bo się rozmijamy. On wraca po 17 czasem (pracuje niby od 7, od miesiąca od 6), dzieci go obsiadają, a potem ja gnam na fitness. Teraz, jak jeszcze mama doszła, to ja do południa nie mam czasu, więc nadrabiam wszystko popołudniami i tak nam czas ucieka.

Nasz nowy kot wychodzi już na pole i umie się dobijać z powrotem. W okno po prostu wbiega i rumor jest nie do przeoczenia, a na klamkę od drzwi wejściowych skacze. Też robiąc hałas niesamowity. W efekcie mam do mycia i okna i drzwi ;) Powoli staramy się oswajać kociaki. Doszliśmy do tego, że można je zostawić na dwóch poziomach, kocica na szafie, on na dole, lub przy zastawionym pokoju dzieciaków ona tam, on w salonie. Kiedyś je tak zostawiłam na pół dnia i nie było awantury, więc idziemy w dobrym kierunku. A tak naprawdę to kocica jest problemem, bo ona na niego prycha, warczy, napada i ucieka, a wtedy on za nią goni. I walka gotowa. Może jako tako się dogadają w końcu.

Miałam jechać na Targi Książki, ale odpuściłam. Nie mam siły. Coś za coś. Trudno, będą następne.

wtorek, 25 października 2016

Dziecko? Trudna decyzja... Przytłoczona jesienią

Wczoraj wróciliśmy od mojej mamy ze śpiącym Synem. Rozebraliśmy, nałożyliśmy pieluchę na noc, bo choć ostatnio noce są suche, ale ta mogła być długa, a u babci pił sporo. Jakieś dwie godziny później rozległo się: Tato, siku! Osobisty wziął go do łazienki, potem odprowadził do łóżka. Stanęłam oparta o szafę i stwierdziłam, że proces odpieluchowania mamy już za sobą. I stąd powstała refleksja, że to jest ten czas, w którym decyzja o kolejnym dziecku staje się trudniejsza. Oboje dzieci mamy już mocno samodzielne, z pokrojonego chleba sami sobie zrobią kanapkę, sami się ubiorą, rozbiorą, jakoś umyją, pożegnaliśmy pieluchy. Najgorszy czas za nami. Nie to, że planujemy trzecie, w tym temacie to planujemy wkładkę hormonalną dla mnie. Parę stówek i spokój na pięć lat.

Nie ma mnie tu i nigdzie, bo przytłoczyła i porwała mnie jesień. Wczoraj kopałam truskawki, maliny, porzeczki, hibiskusy, nektarynki, berberys i jakieś inne bezimienne dla mnie chabazie, a dziś to wkopywałam u siebie. Mama ma tego za dużo, a sił coraz mniej i mam wrażenie, że powoli przenosi ogródek do mnie. Obsadziłam sobie rów takim co się płoży i teraz ma takie czerwone owocki, wzdłuż hibiskusy. Pięknie będzie. Pominę, że tyle czasu mi to zajmuje, że przyjeżdżam z przedszkola, zabieram się za robotę, a potem mało czasu mi na ugotowanie czegokolwiek zostaje. Gnam po dzieci i tak zlatuje dzień za dniem. Nawet nie bardzo dociera do mnie, że w ten weekend już będzie grobowo. Jesteśmy w totalnym lesie, nie wiemy, jak to ogarnąć, gdzie jechać kiedy i w ogóle nic. Tyle, że znicze mamy kupione, od producenta, za takie wielkie dałam 3 złote! Bajer. No i chryzantemy kupiłam w sobotę, choć nie planowałam, ale piękne i niedrogie. W domu dochodzą mi te, które w tamtym roku zebrałam ze śmietnika, wsadziłam do garażu, na wiosnę do ziemi, a teraz zaczynają mi się rozwijać. Nie wiem, czy zdążą, ale to najwyżej będzie na ciut później, niż Wszystkich Świętych, czy Zaduszki. A to te ładne, z tych wielkich, cieplarnianych. Dwie zostawiłam w ziemi, żeby sprawdzić, jak bardzo są cieplarniane.

Plan się jeszcze skomplikował, bo moja mama dziś wylądowała w szpitalu, z napadem częstoskurczu tak silnym, że nie mogą jej ustabilizować. Nawet się nie kłóciła, jak ją zostawili na oddziale. Ciekawe, kiedy ją wypuszczą, jutro jadę jej zawieźć rzeczy, które dziś zabrał z domu rodziców Osobisty. Bo był u niej już, gdyż baliśmy się, że jak ją wyprowadzą, to wsiądzie w busa i pojedzie sama do domu. Ot, moja mama, a że komórki nie posiada, bo nie i już... No właśnie.

Nie ogarniam ostatnio. Za szybko, za dużo, za, za, za... Do tego co tydzień ostatnio Osobistemu wypadała delegacja, też go nie było, po 1 listopada też może być kolejna. A to też nam plan dnia zmienia i czasem nie mam sił siąść do komputera. Do tego dochodzi fakt, że ja od poniedziałku do piątki wożę dzieci do przedszkola, a w sobotę jeszcze Córę na tańce. Dla siebie zostaje niedziela, więc też staramy się wykorzystać na maksa. I tak mi leci ten czas, na szczęście nie przelatuje przez palce :)

sobota, 15 października 2016

Dobry 13 z fatalnym końcem

W czwartek było naprawdę przyzwoicie. Osobisty wracał z delegacji, odebrał dzieci z przedszkola, potem zakupy i nowe buty dla mnie i Syna. Naprawdę przyjemnie. A potem powrót do domu i początek fatalnego czasu.
Gdzieś w połowie drogi, na rondzie zobaczyłam kota schodzącego z drogi, włóczącego nogami. No to kazałam się zatrzymać, wypadłam z auta i do kota. Osobisty zjechał, ja kota złapałam do kurtki i jazda do weterynarza. Kot miauczy, drży cały. Ugryzł mnie, chcąc się wyswobodzić. Krew z pyszczka, ale jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że to jakieś uszkodzenie pyszczka. W bramie lecznicy kot mi zesztywniał i zwiądł. Dobijałam się, jakby się paliło, bo to tuż po dyżurze. Otworzyła pani doktor, wzięła do gabinetu... Zapytałam, czy to koniec. Stwierdziła, że nie oddycha, ale serce bije, stracił przytomność. Tu musiałam usiąść, cała dygotałam, jeszcze napadu częstoskurczu dostałam, ona poszła po zestaw ratunkowy dla kota. Próbowała go wentylować, ale w płucach już tylko krew. Umarł. Poryczałam się, jak stałam. Osobisty nawet mnie nie chciał zostawić, choć do lecznicy mamy niedaleko, a chciałam, by zawiózł dzieci do domu. Podobno nie miał szans, nawet, jakbym była wcześniej, bo trzeba go byłoby otworzyć, a mógł tego nie przeżyć. Opatrzyła mnie i zleciła posłanie kota do zbadania, czy nie miał wścieklizny.
Wróciłam do domu, ciuchy do pralki, a ja pod prysznic. Lała się na mnie woda, a ja stałam i ryczałam. Za nieuratowanym kocim życiem, za tym, że się udusił, że nie zdążyłam...
W piątek poszłam do lekarza, mojej nie było, inna mnie ochrzaniła, że nie pojechałam z palcem na SOR od razu, że jak się ratuje, to tak się ma i w ogóle była maksymalnie nieprzyjemna. Spokojnie, aczkolwiek z lodem w oczach i głosie jej powiedziałam, że nie każdy sobie może tak jeździć, a ona ma nieść pomoc, a co do ratowania, to niektórzy mają coś takiego, jak uczucia. Odesłała mnie do chirurga. Ten zrobił wywiad, dał antybiotyk, obejrzał, opatrzył i ... prosił, bym nie zmieniała podejścia co do ratowania. Że to się stało wczoraj, a ja dopiero dzisiaj nawet nie skomentował. Tego lekarza rozumiem.
Wczoraj też skopałam sobie ogródek. Wyobrażanie sobie skurw... który potrącił zwierzę, nie sprawdził, czy żyje, albo zostawił na pastwę losu wybitnie mi w tym pomogło.

środa, 12 października 2016

Nie miała baba kłopotu, to sprawiła sobie kota

Huśtawkę nastrojów mam ostatnio taką, że szkoda gadać. W sobotę już dzwoniłam do mojej mamy, czy przyjmie naszego Leniwca, bo on się nie dogaduje z Figaro i będę musiała go oddaaaaaaać. A poza tym to ma chore zęby, nie doleczone, jak tam był i Osobistemu się ten palec  babrze i w ogóleeeeeeee. No. tak wyglądałam w sobotę, ale mama odmówiła przyjęcia Leniwca w weekend, skoro w poniedziałek ma jechać na diagnozę i zabrałam tam tylko kocicę, żeby odpoczęła od tego wariata. Choć w sumie to on już jej nie napada jakoś szczególnie, tylko jak ona prycha, to odchodzi, ale ona prycha, wystawia łapy, to on też i kotłowanie gotowe. Masakra. No ale wracając do sedna. Zawiozłam kocicę i dowiedziałam się, że moja mama go nie chce, bo wypuści, coś się stanie i będzie przeżywać, jak zachoruje będzie przeżywać i ona się już wyleczyła. Wróciłam do domu i ryknęłam Osobistemu w rękaw. A on, jak to chłop uznał, że coś wymyślimy, może jego rodzice, a może, jak już go oswoiliśmy z ludźmi to mu znajdą dom bez zwierząt.
I tak dotrzymaliśmy do poniedziałku. Kot robił wszystko, by nas ugłaskać. Łasił się, dawał buziaczki (a z pyska mu śmierdziało, jak nie powiem z czego, więc to akurat miłe nie było, ale intencje miał szczere) i do łóżka się nam pakował. Pod włos nas brał.
W poniedziałek dowiedziałam się, że zęby do usunięcia, umówiłam się na wtorek, zawiozłam go, przywiozłam kocicę, kupiłam kocimiętkę i postanowiłam walczyć. One już się tak nie tłuką, dzieci wiedzą, że mają uciekać, jak coś, musi się udać. Bo o dzieci się baliśmy, że je w tym szale pogryzą, a przecież Syn ma już bliznę na buzi po poprzedniej kocicy.
Dziś... Mam rozłożoną sofę, bo dzieci rano chciały, potem Figaro włazła i tam nadal siedzi. Leni siedzie obok mnie i liże futerko. Jak na niego prychnie, odchodzi. Jak wyjeżdżam, to go zamykam w łazience i przykładam krzesłem, bo umie otwierać drzwi z klamki. A nie chcę ich samych zostawić, bo a nóż nie odejdzie?

Wesoło mamy, a wczoraj było jeszcze weselej...
Wracamy z kotem do domu, wszyscy, bo dzieci chciały Osobistemu pokazać rybki w lecznicy, a ja im wszystkim fontannę na rynku, dzwoni telefon. Kuzynka Osobistego, że u nas stoi straż i co się dzieje. No oczywiście, że nie wiemy, bo nas nie ma. Obiecała podjechać i sprawdzić. Naprawdę nie ma daleko, ale ja w tym czasie już widziałam:
Kota na dachu
spalony dom
spalone część domu
przewrócone rusztowanie i wybite okna
przewrócone rusztowanie i kogoś przywaliło

Z milion razy mi to przez głowę przebiegło, nim oddzwoniła, że któryś sąsiad palił coś w ogrodzie i stąd straż. Faktycznie, palił. Widziałam te kłęby dymu, nim wyjechaliśmy, ale to mi oczywiście do głowy nie wpadło, bo czemu akurat by mieli stać u nas? Rozwiązanie przyszło dziś. Samo. Do głowy mojej. Stali u nas, bo u nas jest najszerszy podjazd w okolicy.

Ale i tak mam kilka nowych siwych włosów.

środa, 5 października 2016

Pytonek

Notka miała się pojawić w poniedziałek, ale jakoś mi tak zeszło i nie wyszło, a wczoraj z kolei wyszedł, ale internet, a nie chciało mi się na udostępnionym z komórki.
Ale do rzeczy...
W niedzielę świętowaliśmy awans zrobiłam lasagne, jak dla pułku wojska, cannelloni, tym razem w ilości rozsądnej, do tego rafaello na krakersach, mini pączki (te dwa w ilościach dużych, bo na poniedziałek na fetę w pracy też) i ciacho z czekoladowym spodem, bitą śmietaną, galaretką i truskawkami. Zjedliśmy lasagne i cannelloni i... Legliśmy na sofie, jak cztery pytonki. Nic tylko leżeć i trawić. Późnym wieczorem dobiliśmy ciachem z bitą śmietaną i naprawdę mieliśmy dość. Co prawda liczyliśmy na romantyczny koniec wieczoru, już bez dzieci, ale oboje uznaliśmy, że dwa pytonki nie mają szans, bo każda pozycja narusza brzuch :P Mieliśmy przenieść świętowanie na następny dzień, ale Osobisty wrócił znów z pracy w charakterze pytonka i tyle z tego było :P


W poniedziałek z kolei z dzieciakami pojechałam po kota. Kociak ma za sobą koszmarną historię mieszkania w zamkniętej kuchni, bez kuwety, z bałaganem, śmieciami i chorą właścicielką w pakiecie. Z klatki w lecznicy po prostu wszedł do transportera i tak został do naszego domu. Nie przeszkadzał mu deszcz, samochód, dłuższa droga (spadł deszcz, to wiecie, umiejętność jeżdżenia większości kierowców spadła do poziomu 5 km na godzinę, a tiry się składały na małych górkach), nic. Potem co prawda wlazł w najciemniejszy kąt i tak siedział, ale powoli dawał się głaskać. Moja kocica się go boi okrutnie, on ją goni, chyba dla samej zabawy, ona ucieka, więc on ją goni i tak w kółko. Wczoraj tłukły się 3 razy, do tego nabrudził Córze na łóżko. Piorąc kołdrę obiecałam sobie, że go oddam i ... poryczałam się. Do tego jeszcze wieczorem Syn włożył paluszka między łóżko, a ścianę, przynajmniej tak mówi i mimo przeciwbólowego płakał. Osobisty, jak wróciłam z fitessu, zabrał go na SOR, wrócili z ręką w szynie i diagnozą mocno niepewną, bo niby złamania nie widać, ale u tak małego dziecka są w większości chrząstki, a nie kości i na nich nie widać, czy są złamane, czy nie. Jak będzie dalej boleć, mamy się zgłosić do ortopedy. Wieczór więc miałam załamkowy, ale potem pomyślałam, że wziąłam kota, to muszę go oswoić, szczególnie, że do nas się już łasi, mruczy i jest naprawdę przymilny. Siedzi więc z kuwetą w łazience i mamy sukces. Zamieniłam po prostu żwirek na papier i podziałało. Pewnie dlatego, że on na papier się załatwiał w lecznicy. A z kocicą się powoli też dogada. Nie oddam go łatwo. Bo oni go wypuszczą do dzikich kotów, a jak to tak, takiego przytulaka?