niedziela, 31 lipca 2016

ŚDM z Krakowa, na spontanie

Wczoraj pojechaliśmy rano do moich rodziców. Miasto całe w drogowskazach, pielgrzymi akurat szli na pociąg, dworzec pełny. Szliśmy przez Rynek koło Francuzów z flagą, cudownie, dzieciaki zauroczone bardziej, niż fontanną. Potem plac zabaw, czas u mojej mamy i powrót do domu. Wróciliśmy przed 16 ze śpiącym Synem. Osobisty poszedł pogrzebać w autku, a ja usiadłam na schodach i mówię do niego:
- Wiesz, tak sobie myślałam i myślałam i żal mi trochę tego Krakowa teraz.
- A wiesz, że też pomyślałem, że może warto byłoby pojechać? - usłyszałam w odpowiedzi. Pytanie do Córy, czy chciałaby jechać, zerk na plan, bo my nic nie wiedzieliśmy. Brzegi kawałek, pozamykane, logistyki zero. W międzyczasie wstał Syn. Mówię, że może Franciszkańska, bo musi wrócić, może się uda. Sprawdzam autobus, mamy 20 minut do odjazdu. Ja pakowałam wodę i ciastka, on przebierał dzieciaki i w biegu dawał Synowi jeść i pojechaliśmy. Autobusem. Z Ronda Grunwaldzkiego na Rynek Grodzką, potem pod Okno. Weszliśmy na tyle wcześnie, że byliśmy bardzo blisko.
Atmosfera nieziemska. Jako, że nasz wyjazd to spontan, to nie mieliśmy nic, ale pani obok dała nam koc. Dzieciaki wołały z ludźmi "Papa Francesco" i klaskały. Jak zaczęły śpiewać Ciebie Boga, wysławiamy ludzie wokoło padli ze zdziwienia. Serio umieją kilka pierwszych wersów. Magia. Po prostu magia. Ja nie widziałam nic, bo podniosłam Córę, żeby cokolwiek widziała, i już nie mogłam stanąć na palcach, bo było za ciężko, Osobisty widział, ona pewnie też, ale nie wie, co, więc mówi, że nie. Ale sam fakt bycia tam się liczy. Odeszliśmy spod okna koło 22, bo musieliśmy zdążyć na ostatni autobus.
Kraków magiczny z tymi ludźmi, z dźwiękami, z odbiciami świateł karetek na wodzie. Cudownie. I jeszcze z dwadzieścia aut policyjnych jadących na sygnale w jedno miejsce. Syn zauroczony na maksa. Doszli z nami z powrotem na przystanek, na którym Córa po prostu odpadła. Dobrze, że ją złapałam, bo spadłaby z ławki. I tak nieźle, zważywszy, że wstała o 6.30 rano. Syn padł w autobusie. Wnieśliśmy ich do domu, położyliśmy do łóżka, rozebraliśmy. My kładliśmy się spać już dziś. Trochę rozczarowani, ale jednak zadowoleni. Córa chciała jechać, żeby zobaczyć papieża, ale baliśmy się, że nachodzimy się i tak śmignie, że znowu nic nie zobaczy i odwiedliśmy ją od tego pomysłu. Patrząc za okno, gdzie leje, jak z cebra, to był bardzo dobry pomysł.
ŚDM mamy zaliczone, atmosfera nam się udzieliła i było cudownie. Hmmm.. Panama za trzy lata?

piątek, 29 lipca 2016

Czy mówić dziecku o śmierci?

Prawie rok temu pod kołami auta zginęła nasza kocica. W połowie czerwca zginął kocurek. W pierwszym przypadku ryczałam na tarasie, aż Osobisty wziął wolne w pracy. W drugim wracałam ze spotkania autorskiego i ryczałam, bezgłośnie, żeby dzieci nie widziały. A potem, w obu przypadkach, przytuliliśmy ich i powiedzieliśmy. Po prostu. Że kotek nie żyje, że poszedł do kociego nieba. Bez zbędnych wyjaśnień, kombinowania. Syn rok temu nie zrozumiał, w tym roku ledwo mu się udało, prawda dotarła prawie miesiąc po fakcie, gdy zorientował się, że kot faktycznie nie wróci. Córa krzyczała, biła, płakała. Radziła sobie, jak mogła.
Czy żałuję? Nie. Dzieciom o śmierci powiem zawsze. To trudny temat, nawet dla dorosłych, ale nieunikniony. Oboje z Osobistym mamy starszych rodziców. Dużo nie trzeba. I co wtedy powiemy dziecku? Że dziadek, czy babcia poszli i nie wrócili? To zapyta, jak o kota, kiedy wróci i czemu nikt nam go nie odda. Tu trzeba użyć prostych słów, takich, by dziecko zrozumiało, pozwolić mu na żałobę, czasem trudną, bo nie jest łatwo słuchać, że to nasza wina. Tak, usłyszeliśmy, że kota nie ma przez nas, bo go nie pilnowaliśmy. To też trzeba przeżyć. Ale nigdy kłamać. Śmierci nie da się ugłaskać, nie da się oswoić, ale można ją przyjąć, z należnym szacunkiem, patosem, łzami i odwiecznym pytaniem "Dlaczego?". Nawet z ust parolatka.

środa, 27 lipca 2016

ŚDM kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa

Nie jestem w centrum wydarzeń, nie muszę się przemieścić do Krakowa, Osobisty także, choć on akurat ma przepustkę. Jednak i nas dosięgnęła zbiorowa histeria, tak, nie boję się tego słowa, histeria związana z ŚDM. Już w poniedziałek teren wokół kościoła był zamknięty, strażacy kierowali na objazdy, czyli na drogi wąskie, węższe i polne, bo u nas  trzy drogi na krzyż, a kościół w dość ścisłym centrum. Także, tego...
W sobotę chłopaki przyjechali z kosiarką (burżuje jesteśmy, wiem ;) ), już się cieszyliśmy, bo trawa dużo większa, niż powinna być, a oni nam mówią, że przyjadą za tydzień, bo na razie koszą do północy, bo ŚDM i nie wyrobią. Dobrze, że im trawy na zielono nie kazali malować. To samo tyczy się panów, co rowy kopali. Załatwiłam ziemię od nich, bo niedaleko mają, a u nas ziemi wciąż brakuje do wyrównania. W piątek robili, dwa auta przywieźli, jedną kupę ziemi wyrównali, zostawili koparkę i obiecali być we wtorek. Nie ma ich. Nie to, że koparka mi przeszkadza, bo na naszym areale prawie niezauważalna, a Syn szczęśliwy, ale pewnie nie mogą kopać, bo tamowaliby ruch. Ruch też się u nas zwiększył, trzy autobusy jeżdżą, zamiast jednego, o tej samej godzinie. Drżę o kota, który oczywiście miał zaadresowaną obrożę, ale był ją zgubił po tygodniu. Założenie nowej staje się bardzo nieopłacalne, a 500+ na kota mi nie przysługuje, bo mam jednego.
ŚDM bezpośrednio wpłynęło na ceny. W sobotę byłam po chleb i się przeraziłam, bo tak drogiego mięsa i wędliny dawno nie widziałam. No cóż, jest popyt, jest cena odpowiednia.
Policji, ŻW, ITD wszędzie pełno, a u kolegi męża z pracy, który ma nieszczęście mieszkać pod ścieżką samolotu papieskiego się zaBORowikowało.
FB też nie daje zapomnieć. Ludzie przerzucają się zdjęciami ze spokojnego Krakowa vs zapchane przejścia dla pieszych, autobusy itd. Trochę nie rozumiem, trochę mnie śmieszy. Wiadomo, że w jednym miejscu będzie spokojnie, w innym nie, ale przecież nie o to chodzi. Będzie zamieszanie w samym mieście, przepustki są śmieszne, bo człowiek z zasady traktowany jak przestępca w swoim własnym domu i na własnym podwórku. Śmieszą mnie bardziej wszystkie przygotowania, obostrzenia, które, jak przyjdzie co do czego na nic się nie zdadzą. Informacja z poniedziałku, owszem, nie od nas, ale pokazuje poziom zabezpieczeń. Taki Ważny Ktoś przez bramki na lotnisku przeszedł w pasku z metalową sprzączką i metalem w butach. Wiwat technologia, wiwat ostrożność. I co nam da cała policja, wojsko, straż i cała reszta, jak człowiek omylny, maszyna jeszcze bardziej, a wystarczy jedna ciężarówka. A, bo nie wiem, czy wiecie, ale u nas może paliwa braknąć, tak odnośnie ciężarówek.
Pewnie, że się dzieje, pewnie, że ludzi, jak ziarenek piasku na pustyni, że to Kraków i tak dalej. Ale bez przesady w żadną ze stron. Gdzieś nam się zgubił umiar, są przeciwnicy i zwolennicy i mam wrażenie, że nie można być pomiędzy. A ja nie mam nic do ŚDM, nawet, jakbym miała możliwość, przyjęłabym kilku pod nasz dach, ale warunki nam nie pozwalają. Bo to na pewno super przeżycie. Ale drażni mnie niemiłosiernie (to też odnośnie hasła przewodniego), że robi się koło tego tyle zamieszania, że jest tyle histerii, że portale robią aferę, że Niemcy przywieźli z sobą jedzenie i co oni myślą o Polsce. Ano nic. Wzięli, by nie robić kłopotu, na to nikt nie wpadł? Może bali się, że się nie dogadają w sklepie, bo przecież nie każdy mówi po angielsku.
Nie róbmy problemów tam, gdzie ich nie ma. Nie panikujmy, cieszmy się, że coś jest u nas. I przestańmy się przerzucać fotkami, informacjami, czy innymi duperelami, które mają pokazać, że moja racja jest najmojsza. Pewnie, że jest. Ale nikogo to nie przekona, że ŚDM jest be, albo cacy. Ono po prostu jest. Jest i minie. A po całym zamieszaniu śladu nie zostanie. No, chyba, że jakiś oszołom podniesie rękę na Kraków. Wtedy husaria podniesie się z odmętów historii, ułani siądą na koń, a historyczne grupy rekonstrukcyjne przestaną tylko rekonstruować. Ale to już inna historia ;)

piątek, 22 lipca 2016

Urlop

Mam urlop od bloga, dzieciaki od przedszkola (bo znowu katar po pas i odwołałam im przedszkole), a Osobisty od wtorku od pracy. Chcemy posłać dzieciaki w jeden dzień do przedszkola i zrobić sobie urlop od nich ;)

wtorek, 12 lipca 2016

O aucie

Walczę o odszkodowanie. Już odrzuciłam pierwszą ofertę, choćby dlatego, że przy uszkodzonej chłodnicy, z której był wyszedł płyn pan nie ujął ceny za tenże płyn. I to jest jedno z mniejszych zaniedbań w kosztorysie. Zapomniał też o błędach, które się pokazały i o skrzywionym oparciu fotela z tyłu. Czekam więc na ich ruch ;)
Na "tymczas" jeżdżę karawanem, czyli combi. I o ile na początku schizowałam (o co schizujesz? masz dużo z przodu i z tyłu, a jak jedziesz prosto, to nie ma znaczenia, jak długa jesteś), ale już mi przeszło i oswoiłam bestię. Nawet parking już nie jest straszny, choć nadal mam wrażenie, że nie widzę, nie widzę, nie widzę, a już mam sporo auta wystawionego. Wiem, to prawda, ale ja wydłużam go w myślach do granic niemożliwych ;P
Felerne skrzyżowanie już przejechałam, z drżącymi dłońmi, ale cóż. Już nie stresuje mnie każde auto wyjeżdżające z prawej strony. Tylko co drugi.
Głupio rozwalić swoje pierwsze auto. Co prawa kilka osób mi mówiło, żebym pierwszego nie kupowała drogiego, bo nie posłuży, bo i tak porysuję lub rozbiję. Hm... Służyło prawie 7 lat, nim pani mi wjechała, więc nie jest tak źle, jak mówili. Ale wrażenie zostało niefajne, bo jednak tyle jeździłam i nic. I tu się sprawdza, że jak ktoś mówi, że jest dobrym kierowcą, bo uważa, to nie wie co mówi i wcale dobry nie jest. Bo ja uważałam. I co z tego, skoro teraz ja mam uszkodzone autko, a pani odjechała sama? No właśnie.
Ciekawe, ile to jeszcze potrwa, to całe załatwianie, bo już mam trochę dość odbierania telefonów i dzwonienia. Ech, co prawda Warta się streszcza, ale wiadomo, że to trwa. Naprawa też nie pójdzie szybko. Jak już mi dadzą uczciwe pieniądze na nią :P
W końcu złapałam dystans, bo przed wizytą rzeczoznawcy się stresowałam okropnie. Teraz już mi lepiej.

sobota, 9 lipca 2016

Sprzedam książki

Przychodzi czas, gdy półek robi się za mało i trzeba wybrać, co się chce bardzo, a co niekoniecznie. W związku z tym, gdyby ktoś chciał poszerzyć biblioteczkę za nieduże pieniążki, zapraszam tu:


http://olx.pl/oferty/uzytkownik/7UiZ/
może wieczorem zrobię kartę z tym linkiem, by było wygodniej :) oczywiście będę dokładać nowe pozycje.

piątek, 8 lipca 2016

Prawdziwych przyjaciół...

Mam rozbite autko.
I najlepszego Przyjaciela na świecie.



Mam rozbite autko, bo pani zignorowała znak STOP i wjechała mi na skrzyżowanie. Nie wyhamowałam, nie miałam szans, na szczęście jesteśmy cali, bo z dziećmi jechałam. Tylko autko ma przód do wymiany, chłodnicę i kilka innych rzeczy. Rzecz nabyta, trudno. Potem pani się tłumaczyła, że jechała tamtędy pierwszy raz i nie zauważyła!! Czy tylko ja, jak jadę pierwszy raz, to tym bardziej patrzę na znaki?

I najlepszego Przyjaciela na świecie, bo wczoraj sam nie mógł, ale ruszył kolegę po nas, który, zanim się Osobisty wybrał z pracy, przejechał już 5 km. (Może 5 minut tam trwało to dzwonienie i odwołanie go). A dziś zawiózł nas, znaczy dał mi auto, żebym zawiozła, (nie wiem, na ile nie mógł prowadzić, a ściemniał, że nie może, a na ile dał mi, żebym jak najszybciej siadła za kierownicę) do przedszkola, bo Córa miała wycieczkę. I pożyczy mi autko, bo zamiast zastępczego wybrałam ekwiwalent pieniężny.

środa, 6 lipca 2016

Jeden, na milion, a może i więcej

Dzwonię dziś do Osobistego:

- Idziemy do domu, zostawiłam auto u mechanika. I wiesz co? Tam koło placu zabaw jest ten daszek i pod nim siedział kot. Taka bida straszna, widać, że coś ma z nogami tylnymi, raczej nie trącony, bo wskoczył na ławkę. Chyba bezdomny, bo strasznie zaniedbany, albo łajza okrutna, taki puchaty pyszczek, spłoszył się, ale myślę, że można go złapać.
- Młody, czy stary?
- Stary, dorosły w każdym razie.
- Czyli trzeba go zgarnąć.
- No, ja bym zgarnęła, ale nie mam auta.
- Dobra, jak będę wracał, to tam podjadę, jak coś to go do weterynarza wezmę. Tylko mi przypomnij.
- Ale wiesz, że to może oznaczać, że mamy kota?
- Wiem.

Kocham go.

piątek, 1 lipca 2016

Półroczne podsumowanie

Wczoraj czerwiec odszedł w niebyt, kończąc pierwszą połowę roku. Z tego też względu pokuszę się o podsumowanie pewnego wyzwania, które podjęłam na początku roku. Kto nie pamięta, niech klika Czytelniczo.
W tej chwili mam na swoim koncie 20 przeczytanych książek, czytam 21. Dzieciom przeczytałam 18 pozycji, niektóre po kilka razy. Nie wliczam też pojedynczych wierszy, jak Tralalińskiego, którego czytaliśmy do znudzenia, aż Córa się nauczyła na pamięć, czy Lenia, który teraz jest na tapecie. Z wyniku jestem bardziej, niż zadowolona, choć przecież książek nigdy za dużo, to czasu zawsze za mało ;) Z założonych 26 wyjdzie więcej, ile? Czas pokaże.

Tu możecie podejrzeć, co przeczytałam (lista do przeczytania jest tak samo długa, o ile nie dłuższa)

Część z tych książek będzie na sprzedaż. Jestem pewna, że Ja, kochanka nie zostanie na półce, myślę też o paru kryminałach, ale to się jeszcze okaże :)