Pierwszy raz mnie tknęło, jak wysyłałam potwierdzenia zapłacenia za wczasy do NFZ, żeby nam wtedy terminu nie dali, bo przelew poszedł na diecezję koszalińską, czy jakąś tam, no ale na stronie nic takiego nie pisało, więc odetchnęłam i zapomniałam o sprawie. A na miejscu okazało się, że wszystko prowadzi ksiądz, mieszka w ośrodku i msze są codziennie. Spokojnie, nie było wstawania na jutrznię i śpiewania zdrowasiek. Ksiądz bardzo fajny, pogadał, opowiedział historię tamtego dworku, bo go poprosiłam, pogadał, a potem, jak brakło im kelnerki, poszedł zmywać naczynia. Msza w niedzielę nas ucieszyła, bo nie trzeba było jechać do Sarbinowa, na pozostałe nie trzeba było chodzić. Ośrodek cudowny, plac zabaw, hamaki, miejsce na ognisko, które się nie odbyło, bo miało być w środę, ale wieczorem padało, w czwartek niestety też. Sporo ławek, korty do tenisa, piłkarzyki i stół do tenisa, można było nie wychodzić i dobrze się bawić.
Wyżywienie na miejscu miało jeszcze jedną zaletę - nie jeździliśmy po okolicznych miejscowościach, co oszczędziło nam sporo pieniędzy, ale też czasu, dzięki czemu często byliśmy na plaży, nie było dnia bez piasku, choć pogoda nas nie rozpieściła i opalać się można było może dwa dni, jak się wszystko zbierze. Przy czym padało też niewiele, więc może z kąpieli nici, ale dzieciaki siedziały i kopały dołki, robiły babki, aż pewnego dnia Syn znalazł kamyczek i chciał go wykopać. Godzinę kopaliśmy w czwórkę, woda już nam podeszła pod głaz, a dołu widać nie było. Ku wielkiemu rozczarowaniu Syna, kamyczorka do domu zabrać się nie dało, ale dostarczył rozrywki na trzy dni.
Nad morze jechaliśmy ciągiem, na początku Osobisty, potem ja, więc na plaży byliśmy o 4,30 akurat na wschód słońca. W drodze powrotnej podzieliliśmy trasę na dwie części, z międzylądowanie u Red Soni na noc. W sobotę wieczorem trochę siedzieliśmy, ale niedziela była nasza. Dzieci poszły w las, a my mogliśmy spokojnie posiedzieć. Było naprawdę świetnie, a dzieci, zanim dobrze wyjechaliśmy, już planowały kolejne spotkanie. Czemu my mamy do siebie taki kawał drogi?
Wschód słońca w Gąskach:
Pleśna, plaża w ciągu dnia:
Wieczorne morze, zachodu żadnego się nie udało złapać, bo było pochmurno:
Kamyczorek w trakcie podkopu
Widok z naszego tarasiku:
Niestety całkiem udane wakacje zostały przytłumione wiadomością, która dotarła do nas w piątek. kolega z pracy Osobistego, z którym dość blisko współpracował, był z nim przed wyjazdem w Turynie i po urlopie znów mieli razem jechać, zginął na wakacjach. Zostawił żonę, 12 letnią córkę, psa i dom w budowie. Piątek mieliśmy naprawdę kiepski, źle się też wracało do takiej rzeczywistości. Najgorsze jest to, że to kolejne wakacje ze śmiercią w tle, bo na poprzednim urlopie dowiedziałam się, że z kolei mój kolega zmarł na zawał.
Ciężko się myśli o śmierci, jak zaczyna kosić ludzi w naszym wieku.
O kurcze, to faktycznie smutno. Ale cieszę się ze wakacje udane😘
OdpowiedzUsuńSmutno, żal i tak zupełnie bez sensu. Dla niego wakacje życia... Ech...
UsuńFajnie, że wakacje udane, choc zakonczenie niekoniecznie mile
OdpowiedzUsuńI to niestety nie koniec, bo Osobisty został poproszony, by spakować rzeczy kolegi i odwieźć żonie.
UsuńWakacje super mieliście! Tylko ta wiadomość na koniec... Ech, życie...
OdpowiedzUsuńWakacje mogłyby być lepsze, ale wiadomość zwala z nóg.
UsuńJuż tu byłam i przymierzałam się do komentarza, a końcem końców go nie napisałam. Zdjęcia piękne, urlop udany, ale wiadomość musiała się położyć na nim konkretnym cieniem. I tak bywa, takie jest życie, co nie zmienia faktu, że potrafi rąbnąć między oczy.
OdpowiedzUsuńW domu do nas dotarło, że to trzeci taki urlop. A najgorsze jest to, że jeszcze nie było pogrzebu i nie wiadomo, kiedy będzie.
UsuńSzkoda że mamy do siebie tak daleko...
OdpowiedzUsuńA teleportacji jeszcze nikt nie wymyślił
Usuń