poniedziałek, 30 listopada 2015

Urodziny = tort i impreza? NIE

Wczoraj Syn obchodził urodziny. Akurat się tak złożyło, że to była niedziela i mieliśmy duuużo czasu. Nie, nie zrobiliśmy imprezy, nie było tortu i balonów. Paskudni rodzice? Może. My zrobiliśmy inaczej. Poszliśmy do kościoła, nie, nie było mszy za Syna. A potem na Kraków. Cel: Galeria Kazimierz i plac zabaw obok. Po drodze obiad w ulubionej pizzerii. Dzieciaki bardzo lubią ten plac, więc postanowiliśmy im zrobić przyjemność i ich tam zabrać. W międzyczasie zrobiliśmy z Osobistym wymiankę i ja do Empiku (twarda byłam, nic nie kupiłam), a on się tak przeszedł i odkrył taką bawialnią. Tam też poszliśmy. Jak się wybawili, pojechaliśmy jeszcze do Bronowickiej, na tamtejszą bawialnię. Klocki, zjeżdżalnia, kręciołki. A na koniec jeszcze przedstawienie w ramach bajkowych niedziel. Do domu wróciliśmy po 20, Syn padł tuż pod domem, więc tylko do łóżka go zanieśliśmy, Córa niewiele potem.
Nasz Syn nie miał tortu, będzie miał 13, razem z Córą, zaproszenia już gotowe, robiliśmy razem z sobotę, świetnie się przy okazji bawiąc. Miał za to nasz czas, tylko nasz. Bez pośpiechu, telefonu... Chcemy ich nauczyć, że urodziny to niekoniecznie drogie prezenty, że to może być super spędzony czas. Że to takie święto nas wszystkich. Drugi rok nam się udaje robić takie kameralne urodzinki, na pewno nie ostatni.

niedziela, 29 listopada 2015

2

2 lata temu o tej porze leżałam jeszcze na łóżku porodowym, bo nie było miejsca na sali, bez dziecka, tęskniąc przeokrutnie.
Dziś to dziecko tuli się do mnie i mówi, że kocha Mój kochany Synek.
Przynosi zabawki, żeby pocieszyć i daje buziaka, by zaraz powiedzieć: "teraz ce bajke". Pięknie mówi, coraz więcej i więcej i więcej, buzia się nie zamyka.
Wchodzi po schodach, skacze, biega, wspina się po drabinie.
Sam je, ubiera się i rozbiera do kąpania. Myje siebie i siostrę.
Kocha rysować, pisać kredą, malować farbami.
Umie policzyć do pięciu, z pomocą siostry (jak razem liczą) to do 10.
Rozróżnia podstawowe kształty i kolory, choć czasem wychodzi nam zielony piesek ;).
Sorter nie stanowi problemu. Wieże z klocków układa, jakie chce, układa też kształty w poziomie, czyli pociąg, labirynt, dom.
Pięknie rzuca piłkę i stara się łapać.
Bawi się w wyobraźni - w dom, świnkę Peppę...
Zna na pamięć sporo piosenek i śpiewa.
Bajki ogląda i reaguje, co w nich trzeba zrobić.
Sam siada na nocnik, woła na toaletę, sam wyciera sobie pupę (czasem zdarzy się wpadka, ale to bardziej, jak nie mam się gdzie zatrzymać, jak jadę). Zdarzają się też suche noce.
Zabiera mi kluczyki i daje dopiero, gdy zapnę pasy.
Robi babki z piasku.
Kocha zwierzaki, daje im jeść, czesze i przytula.
Waży 13 kg, ma 90 cm, żebów nadal 16, choć 5 w natarciu, jak sądzę.

piątek, 27 listopada 2015

Imprezy i endorfnki po ćwiczeniach :)

Ostatni czas był dla mnie ciężki pod względem fizycznym. W piątek byliśmy powitać nowy wóz strażacki, impreza zaczęła się przed 18, skończyła się dla nas koło 21, bo dzieciaczki padły. Do tego upiekłam ciacho dla strażaków, było mnóstwo pysznego jedzenia i w ogóle było cudnie. Wóz przepiękny.
W sobotę pojechałam z dzieciakami na Andrzejki organizowane przez Stowarzyszenie Dobro Powraca. Bajecznie. Dzieciaki zachwycone i choć Syn mi się uśpił, to i tak było świetnie. Przedstawienie o Złotej Rybce, potem konkursy. I wiecie co? Moje dziecko, które jeszcze niedawno do obcych mówiło mało, cicho, albo wcale, w  sobotę wyszło na środek, powiedziało, jak się nazywa i zaśpiewało Mikiego. Szczękę z podłogi zbieram do dziś. Rośnie mi Córa :) A na dokładkę, po powrocie, mycie grafitowej fugi z białych płytek :P Tia... W niedzielę więc siedzieliśmy w domu, no prawie, bo pogoda była, to zrobiliśmy sobie spacer po lesie, gdzie pod koniec Osobisty niósł Syna, bo się uśpił, a ja trochę Córę, bo brakło nóg.
W poniedziałek wybraliśmy się do babci, przy okazji na cmentarz, zebrać zmarznięte kwiaty. Zimno było, jak nie wiem co, a jak wyjeżdżaliśmy, to słońce świeciło.
Potem środa i Andrzejki w SK Art. Wzięłam Syna na próbę i został tam z siostrą pół godziny, potem dochodził raz do niej, raz do mnie. Za to Córa się wybawiła bardzo. Przy czym pilnowanie ich samej jest nie lada wyzwaniem, szczególnie, jak wokoło tyle dzieci, a z sali są dwa wyjścia i można naokoło biegać ;)
Było więc bardzo intensywnie, jeszcze we wtorek Syn urządził mi wycie, nie, nie płakanie, wycie przez półtorej godziny i nic nie pomagało, do auta przypinałam na siłę, mokra się zrobiłam, bo tak się wykręcał, bez butów, bez czapki... Zła matka ze mnie? Jasne, mogłam zostawić samego w domu, albo nie puścić Córy do przedszkola, bo kawaler histeryzował. Przypięłam na siłę, przetrwałam ryk w drodze do i z przedszkola i jeszcze pół godziny w domu. Potem padł ze zmęczenia.
Ale wczoraj, jak przyszło co do czego, nie miałam siły iść na zajęcia. Chciałam, bo już od wtorku mnie strzykało tu i ówdzie, ale sił nie miałam. Na co mój kochany Osobisty zaordynował, że mam się na chwilę położyć... No... Położyłam. Obudził mnie pół godziny później, że już czas się zbierać. Na stole już była przestygnięta herbata i kanapka.
Pojechałam. Najpierw na godzinę latino plus wzmacnianie, a potem jeszcze na pilates. Na treningu autogennym prawie zasnęłam, tak się zrelaksowałam. Bolało mnie wszystko. Naprawdę, każdy mięsień. I było mi z tym tak bosko, że dotrwałam w domu jeszcze do 23. Nie rozumiecie? To zaczniecie jeszcze mniej, bo... nasza sala jest nieogrzewana. Ogrzewanie się robi, a jak na razie to ćwiczymy tak, ile wyćwiczymy, tyle nam ciepło. Zaczynamy w bluzach, kończyć mamy ochotę w samych majtkach, przynajmniej ja :P potem pilates w bluzie. Mamy tak cudowną panią istruktor (blog jej jest z prawej strony: Filozofit), że się chce. Ciepła, energetyczna, wspaniała osoba.
Dziś jest mi cudownie, nic nie strzyka, nic nie boli (zakwasów nie mam jakoś od trzecich ćwiczeń), za to mogłabym góry przenosić. Tego nie zrozumie nikt, kto nie spróbował. Potem ćwiczenia, ruch, wchodzę w krew. I nawet, jak człowiek pada na nos i jedzie się dobić, to to jest cudowne dobicie się. +100 do samopoczucia, że o wyglądzie przed lustrem i oczach facetów nie wspomnę ;)

poniedziałek, 23 listopada 2015

Monika Szwaja - wspomnienie o Wielkim Człowieku

Wczoraj rano świat mi się zatrzymał, a potem wybuchnął obrazami. Oblewanie sokiem pomidorowym, rodzinnym domem dziecka, rodzącym się dzieckiem na wizji, trupem w pudle, lepieniem pierogów. Cała galeria bohaterów przebiegła mi przed oczami i złożyła hołd komuś, dzięki komu nabrali barw i dostali życie. Hołd komuś, kto nie napisze już o Wiktorii, morzu, radiu i całej tej wspaniałej reszcie.
Monika Szwaja odeszła wczoraj rano, po ciężkiej chorobie, mimo której była, uczestniczyła i spotykała się z ludźmi. Jakiś czas temu miałam przyjemność z nią korespondować mailowo. Ciepła, inteligentna, zwykła kobieta, z ogromnym dystansem do siebie. Taka normalna, wśród tego, co stworzyła. Kochała morze, na Darze Pomorze pisała swoje książki, Festiwal Shanties w Krakowie witał ją, jak swoją. Nic dziwnego wszak, nawet pisała shanty, sama miała swój zespół z koleżanką, Stare Dzwonnice (ogromny szacunek za dystans do siebie samej). Pisała książki lekkie, zabawne, ale i też takie, co wbijały się w mózg i zostawały na zawsze. Ostatnio pracowała nad czymś, nie szło jej, sama o tym pisała u siebie na stronie... Może, kiedyś, za jakiś czas przyjdzie mi wziąć do ręki jej niedokończone dzieło.
Miałam nadzieję spotkać ją na Shanties 2016... Może gdzieś tam będzie... We wspomnieniach na pewno.
A na razie, nie, nie wieczne odpoczywanie. Płyń tam, gdzie Twój ostatni brzeg, gdzie będziesz radować Boga i żeglarzy uśmiechem, czarem i śpiewem.


Pływaj na zawsze... Niech odprowadzi Cię shanta...
Do Neptuna

sobota, 21 listopada 2015

12 lat

12 lat temu była piękna pogoda. Słońce, całkiem ciepło. Poznaliśmy się na parkingu AGH, potem kino. Nie, żadna randka w ciemno. Kolega kolegi.
Dziś patrzę, jak śpi obok mnie. W snach nawet nie przypuszczałam, że kiedyś będzie mój. A jest. Od prawie 9 lat. Kocham.
jak ktoś chce wiedzieć więcej, a jeszcze nie był, zapuszczam do zakładki "o nas". Tam też suwaczki są :)

piątek, 20 listopada 2015

Córa u immunologa

Moje starsze dziecko ma stały zestaw leków. Rano Xyzal, Bioaron C, Immunotrofina. Wieczorem Bioaron C, tran, pędzlowanie gardła płynem Lugola i psikanie do nosa Avamysem. Zna to na pamięć. Do tego średnio dwa razy w miesiącu dochodzi jakiś inny psik psik do gardła, nosa, jakiś syrop... Czemu? Bo migdały zasłaniają całe gardło i walczymy, by ich nie wycinać, bo mogą odrosnąć. Bo każda infekcja może się skończyć zapaleniem ucha, czy innymi powikłaniami. Dlatego ja widzę katar i panikuję. Pominę, że moje ukryte anginy i"no takie ma gardło" doprowadziły do koszmarnie wysokiego ASO, a to z kolei do częstoskurczu. Panika numer dwa gotowa.
W piątek pękłam i poryczałam się Osobistemu do słuchawki. Bo ona nie ma dzieciństwa, bo ja ciągle sprawdzam, czy nie cieknie z nosa, boję się, że zawiozę ją zdrową do przedszkola, a ona znowu coś złapie, bo odporność ma nikłą. I wtedy Osobisty kazał ją zapisać do immunologa. Facet mnie kiedyś postawił na nogi w trzy dni. Wizytę mieliśmy wczoraj. Pierwsza wolna. Siedzieliśmy tam z pół godziny, jak nie dłużej. Obadał ją, wysłuchał moich żali, spostrzeżeń, zerknął na kartę od laryngologa, bo to ta sama placówka i mają wgląd, do dermatologa i... Potwierdził diagnozę. I potwierdził, że mogą odrosnąć i on by ich nie tykał do 7 roku życia nawet, a na pewno do 5, kiedy dzieci kończą dziurę odpornościową. Ale... Rozróżnił mi te, które mogą odrosnąć od tych, które nie odrosną. Otóż chore nie odrastają, odrastają tylko spuchnięte. I teraz dostała jedną tabletkę na dzień do ssania, żeby zobaczyć, który typ ma. Bo jak tylko spuchnięte, to zabieg nie ma sensu. Do tego zalecenia odnośnie antybiotykoterapii w razie zachorowania na coś, co antybiotyku potrzebuje i osobno na anginę. Osobno też dostała zalecenia przy wirusach. Słowem, staramy się obkurczyć, bo logopeda nie ma zastrzeżeń, słuch jest w porządku i utrzymuje jako taką drożność oddychania. Do klepnięcia przez laryngologa zalecenie odnośnie wirusów, ale poza tym zaczynamy działać w stronę obkurczania, bo jemu się wydaje, że to się uda. I absolutnie nie wolno nam podawać nic na odporność, bo... to może być przyczyna! Bo migdały mają właśnie funkcję odpornościową, a dając jeszcze leki, można je przestymulować.
I coś, co mi sen z powiek i tak dalej... Ona ma katar i kaszle, bo złuszczają jej się migdały i musi się pozbyć wydzieliny. Ona nie jest chora, ona tak ma, choć wygląda koszmarnie, ale nie zaraża nas, mających z nią największy kontakt, bardziej, niż jakby jechać z nią w tramwaju. Muszą tą wiedzę przekazać w przedszkolu, bo okazuje się, że może chodzić, a co najważniejsze - nie musi brać leków na ten kaszel i katar.
Niby nic, niby tylko połączył wszystko w całość, wyjaśnił coś, co pani laryngolog wiedziała, ale albo nie chciała (niekoniecznie ze złej woli, bo mówiła to samo, choć bez podania rozróżnienia), albo nie umiała przekazać, ale wyszłam stamtąd z nową siłą i nadzieją. Z przekonaniem, że to, co robię, jest słuszne.

środa, 18 listopada 2015

Mamusiu, jesteś piękna! - nie psuj tego

Rodzina siada do obiadu. Mama ma na talerzu symboliczną porcję, bo kiepsko się czuje, ale ma zwyczaj jedzenia z dziećmi. Dziewczynka pyta:
- Mamo, czemu masz tak mało?
- Bo się odchudzam - mówi mama z uśmiechem, a dziewczynka zaczyna przeraźliwie płakać. Tatuś tuli, dziewczynka łka.
- O co płaczesz kochanie?
- Bo ja nie chcę.
- Nie chcesz, żeby się mama odchudzała?
- Nie, bo mamy będzie mniej i nie chcę. Mama jest piękna taka.


Mamą byłam ja, a dziewczynka, to moja Córa. Sytuacja zdarzyła się naprawdę i do tej pory pluję sobie w brodę, że tak głupio jej powiedziałam. Osobisty nigdy, przenigdy nie mówi do nich, że mama jest gruba, czy źle wygląda. Wręcz przeciwnie. Nawet, jak idę ćwiczyć, nie mówi o schudnięciu, tylko żeby się mama lepiej czuła. Ja też staram się nie mówić w ogóle, że gruba jestem, czy że brzydka. Do niej nie mówię wcale. Jak narzekam, to do Osobistego. Nie chcę tego usłyszeć od własnego dziecka, a jak widać na powyższym przykładzie, ja dla niej jestem idealna. I mogę sobie narzekać na wagę, która uparcie stoi w miejscu, choć wymiary lecą w dół, na włosy, co się nie chcą układać, czy na biust... Ona tego usłyszeć nie może.
Mamy, nie róbcie tego swoim córkom, nie mówcie, że coś z Wami jest nie tak. Nie chcecie tego chyba usłyszeć z ust małej kobietki. A przede wszystkim nie mówcie tak, bo one kiedyś będą się tak widzieć. Nauczą się patrzeć na siebie w krzywym lustrze, które pokaże dużą pupę, krzywe nogi i inne defekty, których tam nie ma. Bo mama ciągle narzekała, a to wchodzi w krew. Moja Córa tego nie usłyszy. Bo jest piękna. Ze swoją blizną pod okiem i na żebrach. Jest jedyna w swoim rodzaju. Idealna. Ja też. Przynajmniej dla niej.

niedziela, 15 listopada 2015

Marzenia... na rocznicę wprowadzenia

Siadam czasem przy stole i patrzę w dal. Jak jest ładna pogoda, to widzę góry, cudowne, wyraźne, czasem, jesienią, pachnie u nas śniegiem. Wiecie, jak pachnie śnieg? Nieziemsko... I tak sobie siedzę i marzę...
Marzy mi się kominek. Żeby już był, żeby można było usiąść przed trzaskającym ogniem i się ogrzać.
Sypialnia też mi się marzy. Taka nasza od drzwi po wielkie okno. Nie pod schodami, tylko u góry. Z lustrem. No i ze schodami, bo sypialnia niby jest, ale wejść się tam inaczej, niż po drabinie nie da ;)
Wanna i kąpiel w niej. Niby człowiek woli prysznic, ale po roku mu brakuje wylegiwania się.
Kolejnym marzeniem są muślinowe firanki, zasłonki... Bardzo odważne marzenie przy małych kotach...
Tak niewiele, a taka długa droga... Niedawno Osobisty założył sterownik pokojowy do ogrzewania, żeby samo się włączało i wyłączało. Dzięki temu nie musimy codziennie dyndać i palić. Powoli, powoli idziemy do celu. Tyle rzeczy nie wyszło, tyle wyszło inaczej. Ale jesteśmy, trwamy, coraz nam lepiej się żyje. Małymi krokami idziemy do przodu.
Rok temu, zamiast ogrodu, były chaszcze. Teraz jest sad.
Ocieplenia nie było wcale, oj bywało ciężko. Dziś brakuje styropianu tylko na jaskółce, na frontowej jej części u góry no i całej reszty, czyli kołków, siatki i zatarcia klejem
Płytek też nie było. Teraz nie ma wszędzie, ale już jakiś postęp też widać. Łazienka cała i to jest mega postęp i cudownie się na nią patrzy. (no dobra, brakuje lustra, bo nie zamówiliśmy i grzejnika, bo trzeba zamontować i sufitu)
Dokupiliśmy sporo sprzętów, wymieniliśmy samochód. To był dobry rok dla nas, zdecydowanie dobry.
Nauczyliśmy się żyć razem, tak naprawdę, bo nam to nigdy nie było dane. Czyli to był tak naprawdę pierwszy nasz rok razem. Chyba pozytywnie zdany egzamin.


A niżej wisi notka imigracyjno wkurzona...

sobota, 14 listopada 2015

Więcej imigrantów! To takie rozrywkowe chłopaki

O atakach we Francji dowiedziałam się rano, jadąc na mszę za ś.p. dziadka i babcię. Poczułam w sobie przeogromną złość. Nie, nie na zamachowców, choć to też, ale nie tylko. Poczułam ogromną złość na Europę, która wpuściła i zaopiekowała się kimś, kto tej opieki nie do końca potrzebował. Pomyślałam sobie, że właśnie się zaczyna coś, o czym mówiłam. Otóż fanatyczni wyznawcy Allaha szykują dla siebie los męczennika, a dla chrześcijan przy okazji też. Bo z punktu widzenia naszej religii ci, co zginęli, mogą być męczennikami. Może i naciągane, ale mogą. A ja nie chcę. Nie chcę, żeby jakiś silny facet z wybuchowym paskiem posyłał mnie od nieba tylko dlatego, że Europa jest tolerancyjna, otwarta i chętna do pomocy. No to pomogliście. Zaprosiliście ich i podaliście na tacy ludzi. Wystrzelają nas, jak kaczki na polowaniu i to z naszym przyzwoleniem. Do kogo macie pretensje, wy, co chcieliście uchodźców chlebem i solą? To oni was karabinem i bombą. Kurczę, nie rozumiem, jak można nie rozumieć, że fanatycy islamscy są na etapie chrześcijańskiego ognia i miecza. Też nawracają dla własnego boga. My to w historii robiliśmy i jak zawsze niczego to nas nie nauczyło. Chrześcijańska Europa podobno, nie czerpie z własnych doświadczeń.
A potem sobie poszperałam i... I znowu się zeźliłam. Bo wszyscy Paryż, Paryż. Mało kto w ogóle wie, że w Bejrucie był też zamach. No ale tam zginęło tylko 40 osób, co to jest. A o bombardowaniu w Syrii to w ogóle każdy zapomina, bo tam fanatycy. Czy aby na pewno? Jesteście na sto procent pewni, że zginęli sami fanatycy, a nie przypadkiem ludzie myślący, że już o kobietach i dzieciach nie wspomnę? Że kobiety i dzieci fanatyków to do piachu i kij z nimi? NO. Brawo. To już bardziej chrześcijańskie, takie właśnie ogniem i mieczem ich i kto od miecza i tak dalej. Bo ofiarom z Paryża to trzeba świeczki palić wirtualne i pokazywać solidarność, a reszcie pokazać tyłek. Bo tak każą media i tak wypada. A zwyczajne, ludzkie życie, co tam, należy się tym, a tym nie... Paranoja, nie widzicie tego? Każdej ofiary jest mi żal tak samo. Ale ja to chyba dziwna jestem, nie?
A, właśnie. FB i cała masa przerobionych zdjęć profilowych na zdjęcia z flagą Francji. I jeden jedyny komentarz, że czas zmienić zdjęcie profilowe, bo ISIS na pewno się nie podźwignie po takim ciosie. Aż like dałam. Oczywiście ktoś się plumka, że to gest wsparcia i łączności, okazania solidarności. Zupełnie nic nie wnoszący, zupełnie do mnie nieprzemawiający... Choć, zaraz, zaraz... w tym szaleństwie jest metoda... Przecież podczas II wojny światowej Francja do spółki z Wielką Brytanią też udzieliły nam wsparcia w notach dyplomatycznych. Hm... Poszliśmy dalej, w FB siła :P Dobra, kpię, niedobra jestem. Ale naprawdę śmieszą mnie takie akcje zmieniania bezmyślnie zdjęć, bo patrz wyżej... Bejrut, Syria... Ginący ludzie, którzy gdzieś mieli rodziny, kochali, śmiali się, żyli... Za nich wieczne odpoczywanie. Do jakiegokolwiek Boga. Niech tylko będzie sprawiedliwy. I miłosierny.

piątek, 13 listopada 2015

Podróż wstecz? A może...

Przyznajcie się na początek, kto z ostatniej notki, z jej początku wywnioskował, że byłam się puściłam z byłym?

Do spotkania doszło wczoraj. Fantastycznie spędzone prawie 4 godziny. Czemu tyle? Bo już musiałam jechać na pilates. Moje obawy, że zapadnie cisza okazały się zupełnie bezpodstawne. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Oczywiście nie zabrakło wspomnień, relacji, no bo szmat czasu się nie kontaktowaliśmy. Ale to nie było podróż wstecz. To raczej był początek. Czego? Nie wiem. Nie tylko ode mnie zależy. Z mojej strony nie chciałabym przerwy na kolejne lata. Cudnie mi się rozmawiało i wiem doskonale, co w Ważnym Kimś widziałam. Dorosłam, patrzę na pewne rzeczy inaczej, ale kontakt został ten sam. Dziękuję :)
Jedynym zgrzytem była knajpa. Nie wiem, czy źle trafiliśmy, czy coś, ale z klimatyczno- szantowego Starego Portu ktoś zabrał szanty, bo klimat jako taki został.
Jak ktoś czeka na pikantne szczegóły, czy inne wzniosłe uczucia powrotu, czy inna stara miłość co to nie rdzewieje to go rozczaruję.

środa, 11 listopada 2015

Serce szybciej zabiło...

Nie sądziłam, że kiedyś coś takiego się zdarzy. A na pewno nie sądziłam, że może być AŻ TAK. Jeden ruch, serce podskoczyło, potem podłoga, szaleńcza pogoń myśli, co teraz, co dalej... Drżące dłonie, trudności w opanowaniu odzieży, prysznic, czekolada i w końcu łóżko...
Nie sądziłam, że kiedyś coś takiego się zdarzy. Owszem, zrobiłam coś nie do końca rozsądnego, ale żeby taki koniec?
Nie sądziłam, że kiedyś coś takiego się zdarzy. Ale też nigdy na raz nie zażyłam takiej ilości leków na zatoki, kaszel i ogólne przeziębienie, nie zafundowałam sobie stresu o 17.20, kiedy lekarz 25 km dalej i do 18, przed świętem, a Córa skarży się na ból w obu uszach i gorączkuje. A na koniec nie zafundowałam sobie treningu interwałowego. Co prawda z interwałami miało to tyle wspólnego, że było jakiś czas ćwiczeń, a potem leżenie plackiem ileś tam, ale jednak kumulacja mi dała szkołę. Wiem już, że interwały nie dla mnie, bo po pierwsze mi się nie podobało prowadzenie, a po drugie, no... Wróciłam do domu i chciałam pokazać Osobistemu, co było bliższe interwałom (może z pięć takich faktycznie interwałowych było ćwiczeń), klęk podparty, wyrzut nóg i... Koszmar. Serce podskoczyło i wrócić na miejsce nie chciało. Zafundowałam sobie najgorszy atak na świecie. Drętwienie ręki, całego barku, drżenie rąk tak, że Osobisty mi musiał podać leki (! normalnie przechodzi bez). Próba położenia się na zimnej podłodze z nogami do góry. Też bez efektu. Poszłam pod prysznic, bo już byłam zdolna dzwonić po karetkę, a po treningu musiałam się wykąpać. Rozebrać się nie mogłam, serio. Przeszło po jakichś piętnastu minutach w jakąś koszmarną arytmię (częstoskurcz też arytmia, ale jakaś stabilna, a nie że bije jak chce, w różnych odstępach, z różną mocą i tak dalej). Tu już się przeraziłam, bo nie wiem, co z tym zrobić. Ale w końcu przeszło. Potem już tylko czekolada i łóżko.
Czas znaleźć kardiologa. Szpitalnego. Czeka mnie pewnie ponowne stawianie diagnozy.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Podróż sentymentalna i najlepszy mąż pod słońcem

Wybieram się jutro na podróż sentymentalną. Na spotkanie z Takim Jednym Ważnym Kimś, o którym tu już pisałam. Nie widzieliśmy się lat z 9. I w piątek podjęta została decyzja, że się spotkamy. Najpierw podchodziliśmy, jak pies do jeża, a potem ja w końcu oświadczyłam, że tak, chcę. I co na to mój Bardzo Osobisty Mężczyzna? Ano mój Bardzo Osobisty Mężczyzna, jest fenomenalny, bo tylko zapytał, o której i jak zrobimy z dziećmi, a potem uznał, że wyjdzie wcześniej z pracy, cobym się nie spóźniła. On doskonale wie, kim jest Ważny Ktoś. Że 10 lat temu byliśmy razem i drogi nam się rozeszły. Wie, że się boję, że zapadnie cisza i pociesza. Jest naprawdę najlepszym mężem na świecie i lepszego nie mogłam sobie wymarzyć. Zawsze powtarzałam, że nie mogłabym być z kimś, kto nie da mi wolności w związku. On daje. Daje mi wolność, a wraz z nim zaufanie. Jestem szczęściarą, że go mam.
Dygam trochę, że zapadnie cisza, że jakiś kontakt, który nam się udało uzyskać, rozpadnie się, jak bańka mydlana. Ale chcę. Obojgu nam należy się rozmowa. I chcę mu złożyć osobiście życzenia z okazji ślubu.

Możecie nie rozumieć. Możecie się nie zgadzać. Napiszcie. Nie obrażajcie. W moim życiu jest sporo facetów, ale Osobisty jest tylko jeden. Z facetami można się przyjaźnić. Nie, nie zakładam, że po tylu latach między Ważnym Kimś, a mną wybuchnie przyjaźń. Kiedyś nie umieliśmy... Ale może być miłym znajomym. Jak nie rozumiecie i chcecie obrazić, odpuśćcie.

środa, 4 listopada 2015

Masz, co chciałaś, to się ciesz i nie waż narzekać?

Wczorajsze spore nieporozumienie wynikłe z niedoprecyzowania myśli u Tissany natchnęło mnie do napisania paru słów. Ona narzeka, że świat narzeka. A ja z drugiej strony podejdę. Bo coraz więcej jest takich osób, co wręcz się oburzają, jak się narzeka, że dzień był fatalny, czy że kot zeżarł kotlety. Chciałaś? Masz? To się ciesz! Taka postawa ostatnio bije z niektórych. To może ja wyjaśnię :P
Mąż. Kto mnie zna dłużej, ten wie, że męża nie chciałam nigdy. W sensie nie chciałam za mąż wyjść, bo facet, to ok. Bo łatwiej odejść, bez szarpania itd. Osoby z doświadczeniem przyznają mi rację. Nie mówię, nie starać się, ale jak już starać się nie da, zabierasz walizkę i wychodzisz. Poglądy te głosiłam już w liceum, nawet na religii (kocham tamtego księdza za powiedzenie mi, że zobaczymy, jak spotkam tego jedynego, ale on szanuje). Potem pojawił się Osobisty i się chłop wziął oświadczył. Kto mnie zna bardzo dobrze, ten wie, że na ślub zgodziłam się dla niego. Bo jemu zależało, mnie za pewność wystarczyły zaręczyny. Jakoś miesiąc przed ślubem i ja zaczęłam się cieszyć dla siebie. Większość życia nie chciałam, więc narzekać mogę na niego, ile wlezie.
Dom. Niektórzy sądzą, że to moje marzenie. Nie. Ja nigdy o domu nie marzyłam. To marzenie Osobistego, które ja przyjęłam, czy utworzyłam swoim? Po części. Chcę z nim być, w naszym domu, ale czy to będzie ten, czy mieszkanie, obojętne mi to. Ten mnie cieszy, ale marzeniem nie było. Więc daję sobie prawo do narzekania również na tym gruncie. Szczególnie, że jak już coś chciałam, to wykończony dom, a nie mam, więc narzekanie, jak najbardziej na miejscu.
Dzieci. No dobra, tu mnie macie, bo chciałam, chciałam dwójeczkę i choć na początku nie chciałam takiej małej różnicy, to zagrożona ciąża z Córą, strach przed położeniem do łóżka i inne sprawy zdecydowały, że jest taka, więc no... Ale chciałam grzeczne, kochane, kochające się dzieci, a nie łobuzy, to patrz wyżej :P a co. Teoria musi się zgadzać.
Koty też chciałam, dwa małe, ale paskudne są. Jeden miauczy - jak kot może miauczeć, moje wszystkie były bezdźwiękowe, a drugi paskudzi po stole...
Ale tak generalnie, oprócz prawa do narzekania, to mam prawo do siebie samej, do wyrażania siebie samej. I czy akurat mam ochotę wychwalić Osobistego, bo wstaje do dzieci w nocy, czy zjechać go jak psa, bo mi nie naszykował węgla i sama muszę nosić, czy chwalę dzieci, bo są kochane, czy mam ich dość, bo się pobiły pięćsetny raz przez ostatnią godzinę i znowu słyszę "mamooooo" na dwa głosy, to... mam do tego prawo. Bo życie nie jest czarno białe i czarne trzeba wyrzucić. Bo czasem ma się coś, co przyniósł los i niekoniecznie trzeba być za to wdzięcznym. Bo życie ma odcienie, które mogą się nam nie podobać, choć inni by za to całowali ziemię, po której stąpają. Jestem szczęściarą. Jestem nieszczęśliwa. Średnio po parę razy na dzień mam każdy z tych stanów. Bo mam do tego prawo.

wtorek, 3 listopada 2015

Po Halloween

Jeśli miałabym obchodzić Halloween z krwią, upiorami, czy innymi nożami w czaszce to podziękuję. U nas było na wesoło i na słodko. No i ozdoby robiliśmy razem, świetnie się przy tym bawiąc. Bo naprawdę niewiele trzeba, by fajnie razem spędzić czas.

W domu pojawił się czarodziej i czarownica. Czarownica miała jeszcze na buzi namalowaną pajęczynę i pająka - kredka do oczu niezastąpiona ;)


WZ posypana kokosem też może robić za pajęczynę. A lampiony zrobiliśmy razem. Trzy słoiki, pergamin do pieczenia ciast, kolorowy papier, nożyczki i trochę kleju. Super zabawa. Wieczorem podgrzewacz do środka i super lampion gotowy.


Na specjalnie zostawionych suchych kwiatkach i gałęziach powiesiliśmy pajęczyny z chusteczek higienicznych.


Dynie z kolorowego bristolu też się dzieciakom strasznie podobały. Oczywiście robione razem.


Na specjalne życzenie uśmiechnięte ciastka, przy których robieniu kuchnia wyglądała, jak pobojowisko, a dzieciaki były tak szczęśliwe, że aż mnie się buzia śmiała.


Nie zabrakło też duchów - bita śmietana w niebieskiej galaretce.
Jeszcze zrobiłam mumię - parówki zapieczone w paseczkach ciasta francuskiego, ale zniknęły, nim zdążyłam pomyśleć o zdjęciu.

niedziela, 1 listopada 2015

Ciążowo

Dziś Syn ma dokładnie tyle miesięcy i dni, ile miała Córa, jak on się urodził. I od parunastu dni chodzi mi po głowie, jakby to było gdyby. Jeszcze miesiąc temu wydawało mi się to masakrą i łojezujapitolę. Dziś mniej, bo Syn coraz bardziej samodzielny, komunikatywny i w ogóle na plus. Ale jednak problem by był. Nie wiem, jak przetrwaliśmy, początki były koszmarne. Powrót Córy do pieluch, niewyspanie i konieczność bycia zwartą i gotową, bo Córa nie spała w dzień (on śpi, więc choć tu byłoby łatwiej). Znowu pieluchy, kaszki, ząbkowanie i cała ta zabawa. Dziś jest bosko, bo bawią się razem, sami, sami jedzą, ubierają się, kochają i nienawidzą, ale są przesłodcy. Świata poza sobą nie widzą i wiem, że ta mała różnica wieku zaprocentuje.
Czasem tęsknię za ciążą, jako stanem. Mogłabym być w ciąży, o ile nie musiałabym rodzić. Nie, nie porodu się boję, czy nie chcę, bo oba błyskiem bezproblemiskiem, ale nie chcę dalszego ciągu, czyli dziecka. Żadną z ciąż nie mogłam się nacieszyć na 100%. Pierwsza była pełna strachu, na początku leżąca, krwawiłam, bałam się do toalety pójść. Potem strach nadal był, choć było dobrze. Druga na szybko, bo z małym dzieckiem u boku, więc nie było czasu się nacieszyć na maksa. I tego mi brakuje. Tylko tego. Bo jako mama czuję się spełniona teraz, z moją dwójeczką.