niedziela, 29 maja 2016

Intensywny ten maj :) i 2,5 roczny Syn

Już kolejny weekend się kończy, a ja nie zdążyłam Wam napisać, co robiliśmy w poprzedni. A działo, się, działo ;)
W sobotę Osobisty na biegu kleił resztę styropianu na domu, górę jaskółki, bo ja na 11 miałam wizytę u kosmetyczki. Zjedliśmy obiad, chwilę odpoczynku i ruszyliśmy na Piknik Hrabiny Zofii. Taka coroczna impreza w mieście Potockich. Były występy zespołów ludowych, tańcząco-śpiewających, jarmark rękodzieła i tradycji, kucyki, epokowe suknie. Ogólnie fajna impreza. A na koniec koncert Brathanków. Co prawda byliśmy tylko pół godziny, bo nam się dzieci uśpiły, ale dzień udany. W niedzielę mieliśmy gości i jeszcze robiłam ciacho do przedszkola. Tia... Wyglądało początkowo tak:



Jednak ciepło zrobiło swoje i spadło mi wszystko. Zrobiłam więc awaryjny sernik, a ptysie, zamiast w piramidzie pojechały jako kopka ;) Bo ciacho na Piknik Rodzinny w Przedszkolu. Występy dzieci, przedstawienie rodziców dla dzieci.Córa była pszczołą, a my wystawialiśmy Rzepkę. Osobisty był bocianem i miał nawet wyjść z dzieckiem, ale dziecko nasze osobiste przykleiło się do mnie, czyli gęsi. No cóż, bywa ;) i tak się podobno podobało. Poza tym było... Bajkowo, zresztą takie było przesłanie tegorocznego pikniku. Niepokoiło mnie tylko to, że Córa poszła z gorączką, już w niedzielę miała, ale próba powiedzenia jej, że nie pójdzie, skończyła się smutną miną i żalami, że ona się nauczyła roli. To poleciała moja pszczółka na lekach, a zaraz po pikniku do pani doktor, która nic nie stwierdziła, ot, jednodniowe, może nawet z emocji.

Czwartek to obowiązkowe sypanie kwiatów, zbieranych u babci już dzień wcześniej. Kalina, orliki, bratki i bez oskubane do cna ;) i dobrze, że wcześniej, bo potem rozpętała się ogromna burza, na fitness płynęłam prawie. W Boże Ciało Córa uzbrojona w strój krakowski i koszyczek, Syn w dzwonek (muszę mu komeżkę kupić, bo tu komże, a nie stroje krakowskie dla chłopców) i poszliśmy. Szli grzecznie całą procesję, mnie tylko nogi odpadały, bo Syn mi spał na rękach na mszy. Chciał mi go Osobisty zabrać, ale jak sobie pomyślałam, że bym musiała z nim iść, to mi się słabo robiło. Na szczęście na procesję się obudził ;)

Sobota pracująca, Osobisty obrabiał styropian, żeby założyć listwy i część już założył, a potem grabienie, bo chłopak przyjechał nam skosić :)
Dziś rozpusta, spanie do 9 i śniadanie do łóżka zrobione przez Osobistego. Potem powolny spacer do kościoła, powrót przez plac zabaw, obiad (miałam z wczoraj, taka niedobra ze mnie pani domu). Teraz dzieciaki bajkę oglądają, a zaraz na lody jedziemy. Może basen rozłożymy? Ktoś chętny?

Kolejny weekend mamy wolny, podobno. A w następny można nas będzie zobaczyć na Paradzie Smoków. Za to jeszcze kolejny to piknik u Osobistego w pracy i Parafiada. Jedno się kończy o 16, drugie zaczyna o 15. Po drodze 15 km :P co tam, damy radę.

Syn kończy dziś 2,5 roku.
Mówi pełnymi zdaniami, gramatycznie, coraz bardziej zrozumiale. Kocha pomagać w kuchni, przy praniu, Osobistemu też. Sam wsiada do auta, na szczęście nie umie operować przypinaniem. Sam się ubiera, rozbiera i kąpie.
Sam je i pije z porcelanowego kubka. Odkłada po sobie naczynia do zmywarki.
Umie liczyć do 10 i wstecz. W kościele śpiewa połowę pieśni, za księdzem też ;) Umie sporo wierszyków i piosenek z pokazywaniem.
Z klocków buduje coraz bardziej skomplikowane konstrukcje. Układa proste puzzle, choć i trudniejsze mu się zdarza z nami, dziś na tapecie dźwig na 120 kawałków 6+ ;) Rodzinnie.
Rysuje coraz lepiej, pojawiły się głowonogi, ale też postacie z tułowiem, głową i kończynami. Koloruje coraz lepiej, stara się nie wychodzić za linię. Z kolorami nie umiem go rozgryźć, bo czasem mówi poprawnie, a czasem nie, mam wrażenie, że się zgrywa, ale pewna nie jestem.
Rozróżnia strony ciała. Bardzo lubi tańczyć i śpiewać.
Pieluchy tylko na noc, choć potrafi się obudzić i zawołać siku. W dzień zdarza mu się pójść samemu.
17 zębów, 3 pozostałe 5 w natarciu. 14,3 kg, 95 cm.

No i najważniejsze :) Od 1 czerwca idzie do przedszkola :) Już bardzo chce, oby mu nie przeszło.

wtorek, 24 maja 2016

Wyjaśniam nieobecności i fragment

Z telefonu wciąż mnie wylogowuje, więc nie odpowiadam Wam tak często, jakbym chciała, nie komentuję i na zamknięte nie wchodzę. Z telefonu mi szybciej, niż laptopa i tak to wyszło. Jak ktoś wie, jak ten mój telefon powstrzymać, znaczy co zrobić, żeby mnie konto Google nie wylogowywało, to proszę o pomoc.

Widzę, że mocne fragmenty Wam się podobają, więc kolejny:

I znów siedziała na jednym z dwóch biurowych krzeseł przy biurku komisarza xxxx. Dziś zwróciła uwagę na więcej szczegółów pomieszczenia. Ostatnim razem, z nerwów widziała tylko krzesło, biurko i ekran stacjonarnego komputera. Dziś omiotła wzrokiem więcej, dostrzegając rząd szaf z równo poukładanymi segregatorami. Nie tylko według dat, ale według kolorów. Pomyślała sobie, że komisarz musi być pedantem, a kogoś takiego potrzebowała. Dokładnego, systematycznego człowieka. Jego wygląd też potwierdzał tą tezę. Nienagannie wyglądająca koszula na wyprostowanej sylwetce siedzącego prezentowała się, jak z sesji mody, a nie, jakby jej właściciel pracował tu już którąś godzinę. Blond włosy, jak z salonu fryzjerskiego i gładkie policzki budziły w niej podziw. Ona nigdy nie umiała wyglądać tak dostojnie i elegancko. Z drugiej strony przebiegło jej przez myśl, czy wygląda równie elegancko, jak goni przestępców, albo stoi na miejscu zbrodni. Na samo wspomnienie o zbrodni, przypomniała sobie, po co tu przyszła. Ręce jej drżały. Odpaliła papierosa i natychmiast go zgasiła. Na samą myśl robiło jej się niedobrze i papieros na pewno by nie pomógł.
- Jeszcze raz - poprosił komisarz, a ona westchnęła ciężko.
- Wałkowaliśmy to już z milion razy, ile jeszcze?
- Bo się pani gubi, co chwilę coś dodaje. Trudno nam poza tym uwierzyć w wizje... - przyznał niechętnie. Traktował ją trochę, jak wariatkę, choć wcześniej podała im zaskakująco wierne informacje.
- Widziałam mężczyznę przykutego łańcuchem do drzewa. Boże, zróbcie coś, może to się jeszcze nie zdarzyło. Wisiał gdzieś w tym lesie, całkiem nagi - schowała twarz w dłonie. Funkcjonariusz ewidentnie jej nie wierzył. Już wiedziała, czemu ludzie bardziej ufają prywatnym detektywom. Policja działała tak koszmarnie wolno. Owszem, jakby się tak zastanowić, to sama siebie jeszcze niedawno wzięłaby za wariatkę, ale to miejsce wywołało jakiś specyficzny stan, coś, dzięki czemu zaczęła wierzyć. I widzieć. A on nie widział, nie wierzył, w ogóle bez sensu.
Jej przemyślenia przerwało zamieszanie na korytarzu. Jakaś kobieta na poły płakała, na poły krzyczała. Policjant ją przesłuchujący wstał zza biurka i otworzył drzwi. Stała przed nimi kobieta w średnim wieku, w podomce w kwiatki byle jak narzuconej na białą bluzkę, z żabotem, jakby do eleganckiego stroju, ale czas odbił na niej swoje piętno i była używana na co dzień i burą spódnicę. Joanna pomyślała, że absolutnie nie pasuje do eleganckich policjantów i w porównaniu z komisarzem wygląda po prostu śmiesznie. Poczuła do niej odrazę, choć nigdy wcześniej jej nie widziała.
- Pani Gorzeniowa, co się tu dzieje? Co za awantury na posterunku?
- Mój chłop się zgubił. Dwa dni temu polazł nad strumyk, psy potopić i go nie ma. Myślałach, schlał się, będę mieć spokój, ale go nadal nie ma. Róbta coś - rozłożyła ręce. Policjant spojrzał na siedzącą w pokoju dziewczynę, która znowu nie mogła się zdecydować, czy palić, czy nie i coś zaczęło mu świtać.
- Znajdziemy go, niech pani do domu idzie, my się tym zajmiemy.
- Powsinoga zatracony, włóczyć mu się zachciało, jak w polu robota czeka... - pomstowała niby zrozpaczona żona, wychodząc.
- Jakieś szczególne znaki obok tego drzewa pani widziała?

Widok był prawie, jak z koszmaru sennego. Mężczyzna wisiał głową w dół, całkowicie nagi, przymocowany do drzewa łańcuchem, na jakim wiąże się krowy. Kawałek łańcucha był opleciony wokół rąk, które wygięte do tyłu, obejmowały drzewo. Uniemożliwiał jakikolwiek ruch, a kora drzewa boleśnie wpijała się w nagie plecy zamordowanego. Nogi podwieszone na jednej z gałęzi skutecznie uniemożliwiały zsunięcie się. A pod drzewem stała miska. Zwyczajna miednica z wodą, teraz brudną, naleciały do niej paprochy i igliwie. Włosy tworzące aureolę wokół głowy topielca stanowiły ukoronowanie dzieła szaleńca.

czwartek, 19 maja 2016

Leżę i pachnę, czyli co kobieta robi, jak w domu siedzi i czemu to lubię

Leżę i pachnę, jak w tytule. Serio. Obok mnie kawka (spokojnie, Inka z dużą dolewką mleka, innej nadal nie pijam), książka też czeka. A leżę i pachnę, bo dziś rano postanowiłam, że robię "nic". No i nawet mi wychodziło gdzieś do 12 (dwa prania się nie liczą, jakby, bo pogody nie było i z kosza samo do pralki wyszło). Syn zakomunikował, że idzie na pole. Więc on po pachę koparkę, a ja klucz do blaszaka. Zabrałam potrzebne narzędzia, czyli widły, grabie, rękawiczki i moje taczki i poszłam zbierać kupki siana. Naszym kosiarzom zepsuł się traktorek i nie dojechali, więc Osobisty skosił kosą spalinową, potem zgrabiliśmy w kupki, głównie ja z Synem ;), a potem trzeba to było zebrać. Połowę mi się udało, a potem zaczął lać deszcz i nie było jak. Kosić by się znów przydało, a to tak leżało. Więc zrobiłam to dziś. I w sumie nie dość, że nie leżałam, to i nie pachniałam, chyba, że ktoś lubi naturę ;). Akurat kończyłam przed domem to, co Osobisty skosił w poniedziałek, jak Syn oświadczył, że do domu chce. To mu kazałam iść z obietnicą, że mamusia kończy i zaraz przyjdzie. No poradził sobie świetnie, zdjął buty, wysypał z nich piasek na środek jadalni... Pod ławą w salonie znalazłam drugą... Dałam nam na szybko zupę, chwyciłam za odkurzacz i wskoczyłam pod prysznic.No i teraz leżę i pachnę, jedwab na włosach i takie tam...Tylko czemu zawsze, jak robię nic potem jestem tak strasznie zmęczona? Bo my mamy pół hektara, i 11 kupek zostało do zniesienia. I maliny oberwałam też i agrest.
Lubię być panią domu, lubię "siedzieć w domu". Mam czas, na wszystko. I tak w zeszłym tygodniu w środę i czwartek lepiłam pierogi z dzieciakami. I mam ich teraz spory zapas w zamrażalniku. Swoich, pachnących, z farszem wiadomego pochodzenia. Będzie na wszelki wypadek. Jakbym chodziła do pracy, takie pierogowe posiedzenia mogłabym robić w sobotę i też nie zawsze, bo przecież trzeba nadrobić to, co w całym tygodniu się nie udało. Wczoraj z kolei robiliśmy ciasteczka, bo Córa dziś ma piknik w przedszkolu i chciała domowe. No i miała. Jeżeli zażyczą sobie klusek na parze, czy naleśników, to je dostaną, bo mam na to czas. Na siedzenie z nimi w piachu, czytanie, budowanie klocków i zabawę autami też. Bez ciągłego popędzania, czy patrzenia na zegarek.
Wiem, że budzi to ogromną zawiść. Kiedyś poszłam z Synem do sklepu obok, jakaś pani coś kupowała i oczywiście mały ją czarował. Pani pyta mnie ile ma i kiedy do przedszkola. Mówię zgodnie z prawdą, że w maju skończy 2 i pół i 1 czerwca do przedszkola. Na co pani do mnie:
- I dobrze, mama w końcu do pracy pójdzie. Ile można w domu siedzieć.
- Ile się chce, jeśli można - odpowiedziałam ze śmiechem, choć na usta mi się cisnęło zupełnie co innego, bo co babę obchodzi, co ja w swoim życiu robię. Mogę leżeć i pachnieć, mogę nie robić nic, a może zwyczajnie zarabiam w domu, choć ona tego nie widzi? W ogóle często spotykam się z pytaniami, kiedy wracam do pracy. Odpowiedź, że najpóźniej, jak się da, jest zazwyczaj kwitowana co najmniej zdziwieniem, a najczęściej totalnym niezrozumieniem. Ja rozumiem, że ludzie mają kredyty na dom i pracować muszą oboje, ale my nie mamy i nie musimy. Nas na kredyt nie było stać, ale większość też i tego nie rozumie.
Tylko dwie, czy trzy osoby mówią, że to cudownie i one też siedziały i nie żałują tego czasu. I spotkałam też panią, co spojrzała na mnie i Syna i zaczęła mówić, że ona tak zazdrości teraz mamom, które mogą siedzieć z dziećmi, bo ona nie mogła, musiała wracać do pracy, a teraz jest tak cudownie tym mamom. Szkoda, że taka postawa jest tak rzadka...
Siedzę w domu. Moje dziecko może chodzić na 3 godziny do przedszkola, ma potem mamę i możemy robić, co chcemy. Ma ciepły, świeży obiad. Czasem najbardziej pracochłonny, jaki może być. Może wstać, o której chce, nie muszę ich zrywać na nogi, żeby zdążyło do placówki. Bo nawet najlepsze przedszkole, to nadal placówka. I cały czas się zastanawiamy, co zrobić, żeby nasze dzieci nie musiały siedzieć w świetlicy... Cóż, mamy jeszcze trochę czasu na to :) I możliwość manewru. A mnie się do pracy nie spieszy.
Gratuluję tym, co doczytali do końca.

poniedziałek, 16 maja 2016

Świadek jasnowidz - fragment

Przedstawiam Wam jedną z kluczowych postaci nowej powieści Marka i mojej. Uwaga, książka dla osób o silnych nerwach. Zresztą, sami się przekonacie. Przedstawiony fragment jest jednym z początkowych.

Szesnastoletni, mocno zbudowany, nad wiek wyrośnięty, pucułowaty blondyn wystawiał ostrożnie głowę na zewnątrz wiejskiej, drewnianej chaty, świeżo pobielonej zabarwionym błękitnawą ultramaryną wapnem. W odległości kilkunastu metrów, przy wiodącej do domu bramce z olchowych sztachet, przystanęła gromadka rówieśników z futbolówką. Bawili się nią, odbijając o pełną wyschniętego pyłu drogę. Każde uderzenie wyzwalało wielkie tumany kurzu, co nie wiedzieć czemu, budziło u nich zbiorową wesołość.  
Jeden z chłopaków zauważył blondyna. Pokiwał ku niemu ręką i krzyknął:
–    Idziemy na łąkę pod lasem pograć w piłkę! Brakuje nam jednego. Poszedłbyś z nami? Stanąłbyś na bramce!
            Zachmurzona twarz chłopaka ożywiła się. Błysk radości w jego wzroku jednak zgasł równie szybko jak się pojawił, niby słaby płomień zapalanej na wietrze świecy. Znów zastąpił go pełen wątpliwości smutek. Odmruknął posępnie: 
            –  Nie wiem, czy stary mnie puści. O szóstej jest majówka. Chciał, żebym niósł... – Nie dokończył.
Mężczyzna w sieni jakby czekał na tą chwilę. Powietrze przeciął gwałtowny ruch wielkiej jak bochen dłoni, uderzającej na odlew, z całej siły, w  zarumienioną twarz. Dłoni twardej bezwzględną twardością skały, bo taką właśnie cechę przekazała jej posiadaczowi ziemia, którą przyszło mu uprawiać. Ta była surowa i właśnie skamieniała. Skamieniałością oschłą i nieczułą, pełną grud oraz splątanych, wysuszonych chwastów,  złośliwie stawiających opór chcącym ją uprawiać narzędziom. W minionym tygodniu dłoń godziny całe dzierżyła na przemian lejce prowadzące konia, uchwyt pługu oraz widły, którymi rozwalała po polu obornik. Niosąc sobą ten właśnie skumulowany zapach oraz brutalną siłę, nawykłą usuwać ze swej drogi przeszkody, teraz dokonywała spustoszenia. Dwojakiego spustoszenia. To fizyczne nie było najgorszym.
            –  Ty niewdzięczny gówniarzu... Stary, powiadasz... Nie tato, ani ojciec, tylko stary...  – głos nie wydawał się zdradzać negatywnych emocji właściciela. Był spokojny, wręcz beznamiętny, choć zawierał w swym podtekście również nutę wyrzutu. Można by pomyśleć, że  niestosowne słowa syna zraniły głęboko wrażliwą duszę ojca.  
Chłopak wbił wzrok w deski sieni. Stał zszarzały i skulony w sobie, ocierając kapiącą z rozciętej wargi krew.
             Ojciec perorował retorycznie dalej, kręcąc głową:
            –  Nie wiem, po kim ty to wziąłeś?  Zaharowuję się do późna w nocy, żebyś miał się w co ubrać i co żreć. Uczymy cię z matką, czym jest Bóg, miłość i szacunek dla starszych. Czwarte przykazanie mówi: „czcij ojca swego i matkę swoją”, a ty nazywasz mnie do koleżków „stary”... –  Odwrócił się ku furtce, chcąc coś jeszcze powiedzieć tamtym, ale gromadka ginęła już pod lasem, zaśmiewając się głośno. – Zagryzł usta, zastanawiając się nad czymś. Podjął decyzję. –  Pójdziesz teraz do komórki. Będziesz klęczał na grochu i prosił Boga o przebaczenie. Potem idziemy wszyscy na majówkę. Nie wiem, czy zasłużyłeś na to, żeby nieść baldachim podczas procesji... Zapytam księdza. I pomyśleć, że sam go o to prosiłem... – Sapał chwilę, wzburzony. Wskazując drzwi z drugiej strony sieni, zakończył tyradę ostrym jak nóż, nie znoszącym sprzeciwu głosem: –  Teraz marsz do komórki. Czytać Biblię. A jak zastanę cię, że nie klęczysz... – gest zwiniętej w pięść, gotowej do kolejnego ciosu ręki nie pozostawiał wątpliwości co do konsekwencji nieposłuszeństwa wobec jego woli.
            Potykając się, blondyn zrobił dwa kroki i ujął drewniany uchwyt zbitych byle jak z nieheblowanych desek drzwi pomieszczenia. Twarz miał podobną do marmuru, kamienną i białą, tak, jakby odpłynęła z niej cała krew, a oczy puste i bez wyrazu. Tylko zaciśnięte aż do bólu mięśnie żuchwy i drżące ramiona świadczyły  o tym, co działo się w jego duszy. Sztywno, niby manekin, przekroczył próg i znikł w komórce.
            Padł kolanami na jaśniejące w półmroku ziarna fasoli. Nie czuł nieomal bólu. Te, znacznie bardziej wrażliwe niż rodzic, znały jego problemy z częstych spotkań i chciały zminimalizować cierpienia, jakich doznawał. Częsty nacisk kolan wbił je w  nawierzchnię komórki, stanowiącą mieszaninę pyłów węglowego oraz codziennego, stanowiącego produkt uboczny wykorzystywania pomieszczenia jako tymczasowej śmieciarni oraz magazynka na odpady oraz słomy, plew, drzazg z rąbanego drzewa, odchodów zachodzących tu czasem kur oraz kotów i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Sięgnął po Biblię w brązowej, płóciennej okładce, oczekującą spokojnie na półce z przetworami jego kolejnej wizyty. Nie otwierając jej, przymknął oczy.
Klęczał, oddychając głęboko przez zaciśnięte zęby,  czując wciąż w ustach smak przemieszanej z kurzem krwi. Ból, żal i gorycz powoli ustępowały, a łzy na twarzy obsychały, nie zastępowane przez nowe. Naszła go dziwna myśl, że właśnie to wiszące tu powietrze przedostaje mu się do mózgu, blokując swym gorzkawo –  mdłym zapachem stęchlizny odpadków uświadamiane, choć nieznane, receptory wrażliwości. W jego umyśle zaczęło się krystalizować coś jeszcze.
Otworzył na chybił trafił Biblię. Oczy przywykły już do półmroku, oświetlanego nieco sączącymi się przez malutkie, pokryte zakurzonymi pajęczynami okienko cieniami popołudnia, ale litery były nie wiedzieć czemu tylko jakimiś nic nie mówiącymi symbolami graficznymi. Utworzone z linii, kółek, zawijasów i ogonków, niosły sobą jakiś przekaz estetyczny, ale na tym ich rola się kończyła. Już miał zamknąć księgę, gdy nagle ze zdumieniem stwierdził, że niektóre z liter są wyraźniejsze niż inne. Pulsując w mroku, jakby nagle ożyły. Zaczął czytać uważnie:
„Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w odzieniu owczym, wewnątrz zaś są wilkami drapieżnymi”.
Wstrząsnął głową, zdumiony. Jak to możliwe, żeby trafił na coś tak bardzo odnoszącego się do jego sytuacji?  Czytał z rosnącym zaciekawieniem dalej:
„Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, wycina się i rzuca w ogień. Tak więc po owocach poznacie je.”
Umysł przeszyła mu nagle błyskawica. Przewrócił stronę gorączkowo. Szukał czegoś. Wiedział, że będzie ciąg dalszy. Musiał być. Ksiądz w kościele czytał już to kiedyś. Znalazł. Zatrzymał wzrok:
„A już i siekiera do korzenia drzew jest przyłożona; wszelkie więc drzewo, które nie wydaje owocu dobrego, zostaje wycięte i w ogień rzucone.”
Pokiwał głową. Wzrok jego padł na siekierę, wbitą tuż obok w pieniek do rąbania drzewa. Tak... To nie mógł być przypadek. Czyżby sama Opatrzność chciała wskazać mu jego rolę?


środa, 11 maja 2016

Cudowny tydzień

Jak mi dobrze. Wczoraj odwiedziłam kosmetyczkę. Moja buzia zrobiła się paskudna i czas było coś z tym zrobić, poszłam, umówiłam się i teraz co chwilę się dotykam :P Za 68 złociszy mam gładziutką buźkę i piękne brwi. We wtorek powtórka z wygładzania i maseczki. Ponad godzina relaksu tylko dla mnie. Jeszcze czeka mnie farbowanie włosków, ale to zrobię sobie sama w domku, bo tylko ton zmieniam, raczej połysk mi wyjdzie, więc nic trudnego.
Dziś wstałam równo z Osobistym, czyli 5.40 i klepałam, klepałam i klepałam, czyli kolejne sceny powstały. Entuzjazm mi towarzyszy niesamowity. Jednak każda książka jest inna i każda budzi mnóstwo emocji. Świadek jasnowidz jest zupełnie inny od Paryskich splątań, ale równie mocno mnie cieszy.
Tydzień zwieńczy komunia. Trzymajcie kciuki za pogodę, bo sobie kupiłam taką sukienkę, co ma plecy z koronki, bez rękawów. I jak będzie tak, jak w tą niedzielę, to zamarznę, nawet w marynarce. O, muszę sobie pończochy kupić. Kocham pończochy, oczywiście samonośne.
Z wieści ogródkowych. Wykiełkowała mi maciejka, lwia paszcza i słoneczniki. Poza tym zaraz zakwitnie kalina i azalia. Jak cudnie usiąść na tarasie i czytać, albo po prostu patrzeć.

poniedziałek, 9 maja 2016

Ja, kochanka

Karolina Wilczyńska
Wydawnictwo Czwarta Strona
2016 rok
267 str



Chwytliwy tytuł? Tylko, że nie mój, a książki Karoliny Wilczyńskiej. Skończyłam wczoraj, choć lepiej powiedzieć - zmęczyłam. Albo ja nie rozumiem fenomenu, albo nie wiem o co chodzi, ale mi się nie podobało. Bohaterka nie ma imienia, nie ma nic, opowiada tylko o emocjach związanych z Ukochanym, nazywanym też U. Pisze, co czuje, gdy na niego czeka, gdy jest obok. Pisze o wątpliwościach, nadziejach, radości i pożądaniu. Nie brakuje też scen erotycznych, raczej delikatnych, subtelnych, bez nadmiaru anatomii. Całość jest bardzo delikatna, ale jak dla mnie za mdła, za powolna, za mało akcji, za dużo uczuć.
Podejrzewam, że mi się nie podobało, bo ja nie mogłabym tak spokojnie czekać na mężczyznę, nie móc dzwonić, nie móc wysłać smsa. Jestem za czynem, a ona czeka i pachnie. Brrr. Straszne. A może ja zwyczajnie nie byłam kochanką i nie wiem, jak to jest.
W książce nie jest powiedziane, czemu żyją na godziny i kradzione chwile. Bohaterka w pewnym momencie mówi, że może on ma chorą zazdrosną matkę, albo niepełnosprawnego brata, a my oceniamy. Tak naprawdę o nim nie wiadomo nic. Nie zna się powodów, nie zna się jego pracy, jedynie skrawki. Ale nawet nie oceniając, czy tam jest żona, czy inny powód, do mnie historia nie trafia. Za długo. Ale ja to ja, nie ocenię zdrady, nie ocenię bycia trzecią i nigdy nie potępię, ale nie pochwalę braku działania ;)
Czy polecam? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Może dla kogoś taki delikatnie płynący przekaz emocjonalny będzie piękny.

sobota, 7 maja 2016

Numer telefonu Anna Kucharska

Książkę wybrałam, bo na okładce jest kot. Jego zielone oczy mnie zahipnotyzowały.

Anna Kucharska
Wydawnictwo Videograf
2015 rok
240 stron


Główna bohaterka, Zuzia, dwa lata wcześniej straciła mamę i co dzień dzwoni na jej numer telefonu, choć już nawet nie słyszy jej głosu, bo skrzynka jest pełna. Pewnego dnia ktoś po drugiej stronie się odzywa, dając początek przyjaźni, więzi i zmianom w życiu. Bohaterka opowiada nieznajomej kobiecie o sobie, o kocie z okładki, który należy do sąsiadki i ciągle syczy, doprowadzając Zuzę do szału. Potem się spotykają. Więcej nie napiszę, bo to już będzie spoiler.

Dawno nie czytałam książki, w której główny bohater tak by mnie denerwował. Zuza denerwuje mnie dosłownie wszystkim. Począwszy od narzekania na kota, po jej nastawienie do związków międzyludzkich, nie tylko z mężczyznami, za które sama siebie karze, bo mama... Dziewczyna jest dziecinna, chwiejna, niezdecydowana, absolutnie wkurzająca. Syczałam na nią, jak ten kot zza jej ściany. To czemu czytałam dalej? Bo nie mogłam się oderwać! Książka jest delikatna, jak wiosenny wietrzyk i tak samo budzi nowe. Nowe spojrzenie, nowe emocje. Pokazuje dwie różne postawy po stracie kogoś bliskiego, tak odmienne, tak bliskie każdemu, kto kogoś stracił. I choć bliżej mi było do Jakuba i Teresy, to i Zuzka nie była tak odległa. Czytała, zatapiałam się wręcz w feerii uczuć, którą autorka przekazuje delikatnie, bardzo mądrze i z pewną dozą tkliwości, z jaką matka tłumaczy dziecku skomplikowany świat emocji.

Pod względem technicznym nic nie mogę zarzucić wydawnictwu. Videograf nie przepuścił literówek, mogłam spokojnie skupić się na treści nie denerwując się niedoskonałościami. Jedynie mały zgrzyt miałam z tym numerem telefonu. Bo w jeden dzień jest matki, a w drugi ktoś odpowiada. To chyba tak nie działa, numer wygasa wcześniej. A może on wygasł, dlatego nie mogła się dodzwonić, a ona tłumaczyła to sobie inaczej, bo nie dopuszczała innej myśli? Może... Jednak ten szczegół wcale mnie nie zniechęcił.

Komu polecam? Każdemu, kto pod postacią delikatnej, powolnej wręcz opowieści chce znaleźć morze uczuć i w nie wpaść po uszy. Tym, którzy kogoś stracili i nie mogą się otrząsnąć. I tym, którzy chcą żyć pełnią życia. Tu nie ma wieku, płci, ta książka jest dla wszystkich. I nawet, jak dziecinność Zuzki będzie Was denerwować, nie przestaniecie czytać. Zapewniam na własnym przykładzie.

środa, 4 maja 2016

Co czytać, panie, co czytać...

Żeby nie było pesymistycznie, to teraz post w stylu: Tyle dobra lub Osiołkowi w żłoby dano.



No dobra, Numer telefonu i Pina, zrób coś! mam przeczytane :) To daje 12 książek dla mnie z założonych 26. Dzieciakom też czytam, teraz Pana Tralalińskiego i Pawła i Gawła na okrągło ;) Takich drobinek nie wpisuję. Razem mamy 24 :) całkiem niezły wynik, choć ja zamierzam faktycznie dobrnąć do 26. Patrząc na powyższy obrazek: uda się bez problemu :)

Parasol nie chroni od łez

Od wczoraj akurat ten Kofta w głowie. Tak jakoś mi dziwnie. Za dużo ostatnio się stało. Za szybko na raz.
Poza tym wczoraj bardzo przyjemne rozpoczęcie sezonu pieczonych ziemniaków. Wiecie, ognisko, na nim garnek, a w środku ziemniaki, kiełbaska, boczek. Mniamuśne.