czwartek, 31 grudnia 2015

Szczęśliwości

W nadchodzącym roku bądźcie w zgodzie z sobą i swoimi marzeniami. Niech nikt nie zwali Waszej wiary w siebie, własne marzenia i możliwości. Spełniajcie się tak, jak uważacie. Bądźcie szczęśliwi z sobą, a szykując się do kolejnego bali za rok spójrzcie w lustro z uśmiechem i przekonaniem, że to był piękny rok

środa, 30 grudnia 2015

AAA :) Mam prezent urodzinowy

O Shanties myślałam już dawno. Chodziłam, patrzyłam, ziorałam i ... zapomniałam. W końcu jak weszłam na stronę Shanties to bilety już były. I jeszcze Syn wchodzi za darmo na koncerty dla dzieci. Zakupiłam więc bilety na oba koncerty dla dzieci, na jeden idzie z nami Osobisty i sobie na Mechaników. 30 lecie. Na ten idę sama w ramach prezentu na urodziny. Osobisty zostaje z dziećmi, a ja mam swój czas z ukochaną muzyką, z ukochanym zespołem. Wydałam mnóstwo kasy, choć w ramach koncertów to zero zero nic. I teraz czas czekać na urodziny, a potem jeszcze na koncerty.
Idę na Shanties!!! Jupijupijej :)

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Już po świętach, czyli na zakupy i planowanie wakacji :)

Niby po świętach, ale przez to, że Osobisty w domu, to nadal leniwie i bardziej odpoczynkiem zalatuje.
W wigilię zaczęliśmy, jak już wiecie, o 15. Wszystko zrobiłam sama, w sensie, że żadna z mam nie przyniosła nic do jedzenia, jeśli nie liczyć opłatków. W sumie to nie szalałam. Barszcz z uszkami, potem ziemniaki z piekarnika i do wyboru karp, albo dorsz smażone. Karp tylko dla taty i potem została mu reszta zapakowana do wzięcia do domu. Były jeszcze pierogi z kapustą i grzybami, kapusta z grochem i kupne rolmopsy. Tyle. Z ciast sernik, makowiec drożdżowy, gałąź wigilijną i na życzenie Osobistego pusty biały placek, zwany u nas babką - tak w ramach Bożego Narodzenia, a co. W pierwszy dzień nas nie było, więc gotowałam dopiero w drugi, znaczy uszka ugotowałam i upiekłam kurczaka faszerowanego. Kurczaka my zjemy, ale farsz jedzą koty, bo dodanie 10dkg wątróbki uczyniło go niejadalnym dla nas ;) Z tego, co mi zostało z luzowania kurczaka, ugotowałam rosół na wczoraj, więc naprawdę się nie napracowałam przez święta kulinarnie.
Święta z kominkiem są magiczne. Pominę, że w wigilię ja paliłam. Najpierw nie otworzyłam komina, a jak już to zrobiłam to... upiekłam Mikołaja :P. Serio. Coś zaczęło śmierdzieć przypalonym mięsem i futrem, a potem z komina zaczęło lecieć coś czerwonego. Jak nic coś upiekłam.
Dziś wybieramy się na zakupy, bo w lodówce zaczyna brakować mleka. Ci, co mają możliwość zaglądania do mojej lodówki wiedzą, że jak mleka nie ma, to znaczy, że jest stan kryzysowy ;) Przy okazji jakieś zimne ognie (nie strzelam w sylwestra), serpentyny, chipsy, czy inne takie na domówkę w liczbie osób 4 plus dwa koty.
A poza tym to planujemy urlop. Tak, tak, już teraz, żeby Osobisty wypisał i nie było, że a może dostanie, a może za tydzień. I, kurczę, kiepsko wychodzą święta w tym roku, bo same piątki i inne poniedziałki, a my chcieliśmy taki długi weekend trzasnąć, żeby nie było żal dni, co można na robotę w domu przeznaczyć. I w sumie nie wiem, co zrobimy. Bo najlepiej po 20 czerwca, żeby nie było znowu, że nieczynne, bo przed sezonem. Miejsce jest jakby drugorzędne, bo raczej góry, albo góry, albo góry, ostatecznie... morze, żeby klapen dupen faktycznie odpocząć. Choć raczej góry :P Bo w tym roku prócz Krynicy się nie udało. A kurczę, w tamtym roku 14 grudnia w Zakopcu byliśmy i po Dolinie Białego chodziliśmy :) Czas nadrobić górołazenie.

sobota, 26 grudnia 2015

4

Święta w szpitalu nie są fajne, ale... jak się rodzi Cud, to są najpiękniejsze na świecie. Mój osobisty cud i prezent pod choinkę skończył dziś 4 lata. Jest dużą panienką (103 cm i 16 kg), która wie, czego chce, mówi o tym pełnymi, wielokrotnie złożonymi zdaniami, pokazuje, krzyczy ;)
Kocha puzzle, układa już takie ze stu kawałków, i rysowanie, ale najbardziej kocha taniec. W przedszkolu chodzi na taniec nowoczesny i balet, zażyczyła sobie cheerlederki, jak urośnie. Jak tylko słyszy muzykę, to się podrywa, nawet w kościele ;)
Pisze, jak jej się podyktuje literki, to wszystko napisze, stara się nauczyć czytać, ale jej brakuje cierpliwości, a mnie motywacji, bo baaardzo tego nie chcę. Więc idzie nam, jak krew z nosa.
Układa kociaki do snu, skutecznie, opowiada im wymyślone przez siebie historie, brata kocha miłością pierwszą i coraz lepiej się z nim bawi i uczy go wielu rzeczy. Bardzo chętnie pomaga też w domu i radzi sobie z tym coraz lepiej.
Zna wiele piosenek i wierszyków, mówi głośno i wyraźnie i co ważniejsze, potrafi mówić przed publicznością. Zna również całe Ojcze nasz, Aniele Boży, Zdrowaś Mario, pół mszy potrafi zaśpiewać i sporo kolęd.
Przestała płakać na wejściu do przedszkola! Teraz szłaby tam w niedzielę.
Na placu zabaw najfajniejsze są pajęczyny, ścianki wspinaczkowe i inne takie miejsca..
Świetnie składa klocki, już domy buduje tak, że ściany się nie rozłażą. Uwielbia bawić się samochodami, kolejką i kucykami pony.10-tkami, a do 30 paru po kolei - podejrzewam, że potem brakuje cierpliwości. Dodaje i odejmuje na podstawowym poziomie - tak do 10 się udaje.
Pieluch brak zupełny, chodzi sama na toaletę.
Liczy do 100
Wie, skąd biorą się dzieci i czym różni się chłopiec od dziewczynki, oczywiście pierwsza informacja mocno do jej wieku przystosowana.
Moja mądra, kochana dziewczynka.

czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych Świąt

U nas Wigilia już się skończyła, zaczynaliśmy o 15, bo z rodzicami, Osobisty pojechał ich odwieźć. Znaczy moich i teściową, bo teść się nie pofatygował. Jego strata.
Chciałam Wam życzyć wzniośle, wierszem jakimś i... I nie pożyczę. Pożyczę Wam tak, jak moja Córa dziś życzyła. Nie wymyślę nic bardziej od serca, nic bardziej szczerego.
Żebyście byli ze sobą szczęśliwi.
Żeby było radośnie i żebyście się cieszyli.
Zdrówka i wszystkiego najlepszego.
Miłych życzeń.
Radosnych świeczek i czerwonych serduszek (cokolwiek to może znaczyć)
Żeby wszyscy Was kochali.
Dużo świąt.

wtorek, 22 grudnia 2015

100 uszek w barszcz, czyli pachnie świętami

U nas naprawdę już świątecznie. I to niekoniecznie za sprawą tego, że Osobisty od wczoraj do Nowego Roku ma urlop, choć też. W naszym domu przygotowania pełną parą. W czwartek kupiliśmy piękną zieloną panią, stoi na tarasie, czeka na wigilię i ubieranie. Ozdoby zrobiły się wcześniej. W sobotę robiliśmy uszka i pierogi z kapustą i grzybami, razem wyszło nam 100 ;) Dzieciaki sobie kleiły puste, więc rodzinnie. Niedziela natomiast to szopka z piernika. Cały dom pachniał. Co prawda już wczoraj pojechała n konkurs do przedszkola, ale do siebie też zrobimy. Wczoraj też siedziałam z dzieciakami i robiłam stroiki, wieńce świąteczne. Córa to wiadomo, ale nawet Syn dzielnie z nami robił. Dziś nie czuję palca od tej ilości szpilek, ale było warto. Wieńce miały iść na pole, ale boimy się, że nie przetrwają, więc na pole powstało dziś coś innego. Natomiast największą robotę zrobił Osobisty... Ale... zostawię Was ze zdjęciami :) Bo one mówią wszystko.



Tak się prezentuje nasze wspólne dzieło. Od początku do końca robione przez całą rodzinkę.
 te zostaną w domu, a poniżej widzicie filarek.














I TADAM!!!!!




Pierwsze rodzinne palenie w kominku. Jeszcze bez całej obudowy, ale klimat niesamowity :) Mam fantastycznego Męża :)

A tak w ogóle, fajnego mam kota? ;) Tak go zastałam dziś rano.


Ta umywalka ma 60 cm... A kot 7 miesięcy

Będę jeszcze przed świętami, pożyczyć Wam i sobie :)

środa, 16 grudnia 2015

Tak! Tak! Taaaak! I Syn przedszkolak

Odzyskałam mój samochód. Od dwóch dni Osobisty dzielnie jeździł busem i z kolegą, ja jego autkiem, żeby Córa mogła jechać do przedszkola, bo wczoraj zbiorowe urodziny, a dziś tańce. Ale dziś jest. Kosztowało mnie to (tia, mnie kosztowało, jak w tym dowcipie, co facet przyjechał wozem do wsi i się wydziera: "Ludzie, węgiel przywiozłem!", a koń się odwraca i mruczy: "taaa, ty przywiozłeś...) ponad 1/3 mojej wypłaty, jakbym ją miała, ale jeździ. Czasem lepiej zarabiać mniej, bo jakbym miała dać 1/3 z więcej... ;) I okazało się, że to nie moja wina, po prostu sprzęgło się rozwaliło akurat tam. Jakoś mi to humor poprawiło. Choć kwota u mechanika zostawiona mniej, ale dochodzą mnie słuchy, że i tak mniej wziął, niż inni, a jeszcze parę rzeczy zrobił prócz sprzęgła.
Cieszę się strasznie, że mam autko, bo to mi oszczędzi sporo kłopotów. W piątek musimy jechać do gminy, bo Córa wygrała konkurs plastyczny, z przedszkola posłali pracę, a potem jadę do przedszkola zapisać tego mojego kawalera do przedszkola, żeby na pewno miał miejsce w czerwcu, bo jakiś armagedon i ludzie walą oknami i drzwiami, a dyrektorka daje pierwszeństwo rodzeństwom. Tak, nadal będę jeździć 10 km w jedną stronę, bo uwielbiam to przedszkole, uważam, że jest świetne, a ciocie super przygotowane do pracy i nie zmienię za nic w świecie, o ile mnie nie zmusi coś baaardzo. Mam nadzieję, że otworzą zerówkę, to też tam będziemy jeździć. Pominę rekomendacje Kuratorium, bo wystawili im piękną opinię, ale Córa w weekend pyta, czy dziś jedziemy do przedszkola. To najlepsza rekomendacja przedszkola, jaka może istnieć i dla mnie najważniejsza.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

4 i 2, czyli post i pre impreza urodzinowa

Wczoraj dzieciakom urządzaliśmy zbiorowe urodziny. Były balony, napisy na ścianie z imionami i cyferkami. Był tort i prezenty. Było sporo jedzenia, sporo ludzi i sporo wesołych chwil. Serdecznie dziękuję chrzestnym za przybycie, szczególnie chrzestnemu Córy, który dzień wcześniej wraz z całą rodzinką przybyli z dalekiej podróży, a jednak przybyli. Kocham Was, kochani :) Tym bardziej nie rozumiem postępowania chrzestnej, która nawet karteczki dziecku nie posłała, ale cóż, jej wybór... Może kiedyś...

Przygotowania ruszyły już w czwartek, kiedy zaczęłyśmy piec ciasteczka. Matka dostała barwniki, to musiałyśmy zrobić zielone choinki, żółte gwiazdy i czerwone serca, a co. W piątek zdobiliśmy nasze styropianowe ozdoby choinkowe, bo nikt od nas z pustymi rękami nie wyszedł. A sobota to już szaleństwo na całego. Tort, kończony w niedzielę, dwie sałatki (trzecią byłam zakupiłam, bo nie opłacało się robić przy takie cenie), dwa ciacha, tortilla z fetą i galaretki dla dzieciaków.

A wyszło tak:



Tort przed obłożeniem. 6 biszkoptów, w końcu mi wyszedł taki, jak powinien być, a barwniki, zupełnie bezimiennej firmy.
W niedzielę obkładanie masą cukrową, żeby nie zdążyła  , bo nie chciałam kłaść dżemu, czy kleju spożywczego.




Z drugiej strony jest 998 ;) Było parę osób związanych ze strażą, więc pomysł się przyjął.

A ozdoby robiliśmy tak:



Napisów z racji imion nie pokażę :)

A dziś Córa się bawi kolejką, a Syn kucyki upycha do domku dla lalek, czyli wszystko w jak najlepszym porządku ;)

piątek, 11 grudnia 2015

Kiedy lew spotyka drogowca i o zumbie też

Plan to coś, co wygląda zupełnie inaczej, czyli w nocy Syn dostał gorączki. 38 ze sporym hakiem, w piątek, to nie przelewki, wzięłam do lekarza. Po drodze desant Córy do przedszkola. Miasteczko, gdzie lekarz przyjmuje, a gdzie jeszcze rok temu mieszkałam zakorkowane, po brzegi, miejsca parkingowego w bliższej i mocno dalszej okolicy biblioteki brak, Syn śpi, więc zostawić go nijak... Pojechałam pod ośrodek, z korkiem, bo panowie drogowcy zebrali asfalt z jednego pasa. Dobrze niby, bo koleiny były tam takie, że jeździć się na moim rozstawie opon nie dało rozsądnie, ale... Wjazdu do ośrodka, jakby nie ma. To znaczy jest, ale zaczyna się dziurą pionowo w dół na 15 cm i kończy także samo. Tia... Syn leci przez ręce, nie pójdzie, daleko z nim nie dojdę, swoje jednak waży. Wjeżdżam. Bam, nie wjedzie, jedynka nie wskakuje. Jakoś się w końcu wyczołgałam, jedynkę na siłę wrzuciłam, poszłam do lekarza, bo Syn się obudził, dostałam diagnozę (na szczęście to tylko gardło, bez antybiotyku, chyba, że się z gorączką pogorszy, to mam receptę). Wyjeżdżam, a raczej próbuję, bo jedynka znowu nie chce wskoczyć. Jakoś mi się udało i się czołgam do domu. Dzwonię do Osobistego, że taki i taki problem mam i że zepsułam auto... Wiecie, ja jeżdżę Lwem, Francuzem. Toto się kocha, albo się tym nie jeździ. Ja kocham, ale do mechanika boję się jechać, bo albo sprzęgło, albo skrzynia biegów. Oba pewnie skubną kieszeń.
Pod przedszkolem zaparkowałam tak, żeby móc się stoczyć i wrzucić od razu trójkę, bo to wchodziło. Na szczęście odkryłam, że jak nie jest zapalony, to wrzuca biegi. I dobrze, bo po drodze skrzyżowanie, gdzie ja podporządkowana, a tam się nie da przeciąć na "jakoś przejadę". Zgasiłam, wrzuciłam jedynkę i pojechałam. Rondo, skręt w prawo i pod dom robiłam na trójce, bo dwójka i  jedynka już nie wchodziły. Powoooooliiii. Osobisty wrócił, wsiadł, wysiadł i oświadczył, że już nic nie wchodzi... Booooskoooo... Raz w życiu chciałam pojechać wolno, żeby się ze mnie nie nabijał, że ja nawet na parkingu piracę i jeżdżę za szybko, to zepsułam auto. Podobno jest szansa, że akurat tam się zepsuło, co zepsuć się miało, ale no... Nie lubię drogowców. A wczoraj żartowałam, że Lewka na żyletki oddam :( Niech on jeszcze trochę pojeździ...

Poszłam dziś na darmowe zajęcia zumby u nas w klubie i... wyszłam po pół godziny. Naprawdę. Tak mi się nie podobało. Ja rozumiem, że instruktor nie pokazuje, co robi, tylko robi, ale niech choć mówi, że zmienia ruch, a nie na migi. Patrzenie ciągle na instruktora odbiera całą radość. Dziewczyna jest świetna technicznie, jest dobra w tym, co robi, ale... no nie wywołała u mnie fali sympatii. Na moich ukochanych latino i pilatesie ze wzmacnianiem ciśniemy czasem tak, że mam ochotę wyjść z siebie, jak przy -ntym powtórzeniu mi mięśnie odmeldowują "ej, nie przesadzasz trochę?", ale nigdy nie chciałam wyjść. Dziś wyszłam, bo szkoda czasu mojego i czasu instruktora. Niech się bawi tym, co robi, bo o to chodzi, a niech nie patrzy na moją niezadowoloną minę. Ja zostaję przy moich dwóch godzinkach z instruktorem, który jest chodzącą energią i sympatycznością (jest takie słowo? bo mi nie podkreśla, a zgrzyta w uszach). I wiecie co? Nie jest mi źle z tym, że wyszłam. Do tego się chyba dorasta. Żeby bez żalu do kogokolwiek po prostu zrezygnować, jak coś nie leży. Natomiast do zumby nie dorosnę już chyba nigdy, nie mój klimat, nie moja bajka.

czwartek, 10 grudnia 2015

50 twarzy Greya - recenzja subiektywna

E.L. James
Wydawnictwo Sonia Draga
Seria Pięćdziesiąt odcieni
Tłumaczenie Monika Wiśniewska
2012 rok
608 stron



Zabierałam się, jak pies do jeża i... nie skończyłam. Zostało mi  70 stron, które skończę w najbliższym czasie. Nie, nie na siłę. Ale po kolei.
Zaczęłam i miałam ochotę rzucić. Ale słowo się rzekło, kobyłka i tak dalej, obiecałam recenzję, jak wyrazicie chęć, wyraziliście, to czytałam. Dopingował mnie Przyjaciel, który słuchał na audiobooku i lał ze śmiechu. To wzięłam się i ja jakoś rozsądniej. Na początku szło mi, jak po grudzie, język kiepski, fabuła jak z filmu porno. Ale potem... Zaczęło mi się podobać.
Christian jest słodki. Owszem, jest postacią popierniczoną, i to zdrowo, dewiant seksualny z niego pierwsza klasa, dla Freuda i innych tego typu przypadek idealny, ale jest poza tym słodki. Jego zakochiwanie się i wypieranie tego uczucia, próby racjonalizacji i umysłowe ucieczki czynią z niego osobę przeuroczą i dającą się lubić. Tak, lubię Greya, nie za wygląd, czy za kasę, ale za to, jaki jest cudownie słodki i niewinny. Dokładnie wiem, jakiego słowa użyłam. On może pieprzyć kobiety, może znać seks z każdej strony, ale uczuciowo jest niewinny. Nawet bardziej mi się podoba, niż Anastasia, która jest nowicjuszką na każdym z tych gruntów. Jej wewnętrzna bogini i podświadomość, które na początku mnie irytowały, są majstersztykiem opisywanie emocji i ich obrazowania. Do mnie przemawia i to bardzo robiąca gwiazdy bogini, czy prychająca podświadomość. To takie kobiece... I tego film nie ma prawa oddać i bardzo na tym traci. Tu widać, jak na dłoni psychikę kobiecą.
Jak już przy kobietach jesteśmy, to wiem, co one widzą w Greyu, prócz kasy. On jest zwyczajnie dżentelmenem, wymarłym gatunkiem i rycerzem na białym koniu. Tak poza seksualną sferą. Jest tak cudownie męski, nie, że brutalny, ale pozwala się czuć zaopiekowaną. A kobietom takim mężczyzn brakuje. Młodzi tak nie umieją, albo się wstydzą, a starsi, cóż, same ich tego oduczyłyśmy... A tęskni się za takim ramieniem do wsparcia się i wypłakania. Tylko ten cholerny mit silnej i niezależnej... A Christian nie pyta, on robi. Bierze, co chce i daje bardzo dużo. To chyba po części wyjaśnia fenomen zachwytu nad nim.
Erotycznie niestety książka mnie nie powala i przyznaję się bez bicia, że te fragmenty zazwyczaj omijam. Skusiłam się na scenę seksu oralnego, gdzie Christiana ze zdziwienia zatyka i się nie odzywa. Facet mnie drażni niemiłosiernie kazaniami w trakcie seksu. Może i to pasuje do kreacji postaci, ale... mnie burzy wszystko i jakby mi tak facet gadał, to bym wywaliła. Te fragmenty są więc dla mnie mało realne i mocno fikcją zalatują. Poza tym są słabe językowo, ale z drugiej strony, trudno o elokwencję przy seksie. A z trzeciej... Czytałam Tolkiena w przekładzie Łozińskiego, a potem drugi tom Skibniewskiej (nie, nie wsadzam kija w mrowisko). Jak pierwszy mnie powalił na kolana, tak drugi odstraszył. Bronię więc języka, póki nie zobaczę oryginału, bo wiem, że tłumacz może zepsuć wszystko.
Fabuła nie jest tylko erotyczna. Książka kipi seksem, jasne, wszak to literatura erotyczna, ale nie jest to sam seks. Autorka ma pomysł i go bardzo dobrze realizuje, odkrywając po kawałku. Ujawnione korzenie całej sytuacji wbiły mnie w ziemię, a potem jest podobno jeszcze ciekawiej. Czytam więc z zaciekawieniem i podoba mi się. Nie zachwyca, podoba, w ramach lektury lekkiej (hm.. zobaczymy, co będzie dalej z historią Christiana) i przyjemnej. Może i jestem jak blondynka oglądająca porno z nadzieją na happy end, ale... Nie każdy happy end to ślub, tu może to być... cii ;)

A na dowód tego, że mi się podoba:



W oryginale, żeby móc ocenić język. Używki, żeby na niedwyrężyć budżetu. W każdym razie chciałam przeczytać, żeby wiedzieć, co krytykuję. Trafiłam na coś, co z głównego przesłania mi nie zostawiło nic do zachwytu, za to z historii ukrytej dużo do przemyśleń. Dać pedagogowi książkę o seksie... Ech... Za relację od strony Christiana wezmę się z jeszcze większą przyjemnością. Ciekawe, co jemu w głowie siedzi...

wtorek, 8 grudnia 2015

Się dzieje, czyli front domowy

Nie mam na nic czasu, serio, na nic. Jest rano, a potem znów rano. A to za sprawą brzydkiej pogody, która zdecydowała o przeniesieniu prac do wewnątrz. W związku z tym Osobisty skończył łazienkę (brakuje lustra i szkła, na które z kolei brakuje kasy, ale o tym za chwilę), położył płytki pod schodami i na prawie całym dole. Został pokój, ale tam to grubsza operacja, do zrobienia po niedzieli, bo w niedzielę urodziny dzieciaków. Nigdzie nie ma sufitów podwieszonych, ale mnie to tak średnio przeszkadza, więc nie liczę. Dziś w planach wymiana szyby, bo kiedyś wróciliśmy i była pęknięta. Podejrzewamy nadaktywne koty zostawione w domu same na cały dzień. Na szczęście mamy ubezpieczenie i pokryło. Poza tym fugowanie tych wszystkich płytek (a podobno już mamy ciasno!) i....
TADAM!!! Dziś, za parę chwil, przyjedzie kominek. Ot, taki prezent na Mikołaja dla rodziców. Osobisty zamówił go z zerowym marginesem kasy i... przyszedł geodeta z naszą mapką do odbioru domu. Tia... Więc lustro poczeka ;) Ale w efekcie mamy kominek, bo tak to zawsze byłoby coś ważniejszego. Cieszę się na ten kominek, jak nie wiem co. Do imprezy się pewnie nie uda, ale pewnie do świąt podłączy i będzie mega nastrojowo.
Z kolei ja zamówiłam przed chwilą masy cukrowe na tort. Ma być jeden, wspólny, wóz strażacki. Cukierki na tort do przedszkola już mam. Bo Córa chciała prawdziwy, a nie z pudełek, jaki mają, by dzieci dmuchały świeczki. Bo u nas w przedszkolu raz w miesiącu są zbiorowe urodziny, z dmuchaniem tortu, prezentami od przedszkola i słodyczami od rodziców. I ja robię dzieciakom tort. Mnie obojętne, czy ciasto, czy tort,  a uśmiech będzie piękny. Czwóreczka ich jest w grudniu.
Imprezą w domu się nie denerwuję, bo jakby nie mam czasu :P Będzie, co ma być. Ozdoby ze styropianu wycięte. W sensie imiona i 2 i 4. Trzeba będzie tylko powiesić. Wczoraj Osobisty nam przyniósł swoją cud maszynkę i wycinaliśmy. Jeszcze ozdoby choinkowe. Gwiazdki, choinki, księżyce itp wycinamy :)
To będzie piękny czas.

piątek, 4 grudnia 2015

Czarnowidz - dosłownie

W domu mamy armagedon, który niestety wiązał się z przeniesieniem sprzętu komputerowo internetowo telefonicznego niżej. I rozmawiamy sobie z Osobistym, że ups ciężki i on mi na to, że on chce pozbyć się ups z domu, ale żeby nawet prąd był na generator, no wiesz - mówi mim, - cała wieś ciemna, a u nas się świeci... Bo ja to najbardziej nie lubię, jak siedzę sobie w wannie, kąpię się i wyłączają prąd.

No...

Wróciłam sobie z zajęć, poszłam pod prysznic, Osobisty przyszedł mi pomóc (paluszek mam ranny tak mocno, mocno i jak go zamoczę, to mi się znowu rana otwiera, więc cicho tam, zboczeńcy). Siedzimy my sobie pod tym prysznicem i bach, nie ma prądu. Ciemno, jak nie powiem gdzie :P a ups piszczy... Zostałam wytypowana do pójścia. I tak szłam sobie, ociekając wodą, do piszczącego upsa - dzieci śpią - po domu, w którym trzy godziny wcześniej zostały przestawione szafy i nie widać nic, bo nawet stacja benzynowa nie odpaliła zapasowego oświetlenia.

Czarnowidz. Dosłownie.

wtorek, 1 grudnia 2015

Małżeńskie w łóżku, i nie tylko, rozmowy

Jedziemy sobie autkiem, coś tam o Adwencie mówimy, a nagle Osobisty:
- A środa popielcowa to już była?
Osłupiałam, coś mi przemknęło przez myśl, spojrzałam na niego i:
- Możemy uznać, że nie było tego pytania?
- Tak - parsknęliśmy śmiechem, a jak się uspokoiliśmy, to ja do niego:
- Wiesz co sobie pomyślałam po twoim pytaniu? Że zwariowałeś, bo przecież popielec to tuż przed świętami...

Chyba powinniśmy odpocząć.

Wieczorem, leżymy w łóżku.
- Powiedz mi, mam sobie kupić te książki, czy nie?
- Skarbku, nie mamy miejsca... może czas pomyśleć o czytniku?
- Czytnik, prych, takie bezduszne stworzenie, a gdzie dotyk kartek, zapach...
- No... paskudny zapach farby.
- A bo ty czytasz naukowe, one śmierdzą - chichram się.
- No bo najtańsza farba. Ale pomyśl o czytniku, ile książek na raz. No i wychodzi taniej, niż półka. I się nie kurzy.
- Ale na książkach ma leżeć kurz - Osobisty parska śmiechem. - To znaczy no wiesz... Nie, że nie czytane... Ech, wcale mnie nie rozumiesz. Foch. - zero rekacji. - No foch.
- No to śpię, jak foch - i się śmieje ze mnie. Podelec.

Zakończyła się na ogólnej głupawce. I na tym, że mój niedobry mąż mnie nie rozumie i chce dać czytnik, zamiast pozwolić wdychać kurz książkowy ;) kto kocha książki, ten zrozumie. Ech, czemu ja wyszłam za inżyniera...

poniedziałek, 30 listopada 2015

Urodziny = tort i impreza? NIE

Wczoraj Syn obchodził urodziny. Akurat się tak złożyło, że to była niedziela i mieliśmy duuużo czasu. Nie, nie zrobiliśmy imprezy, nie było tortu i balonów. Paskudni rodzice? Może. My zrobiliśmy inaczej. Poszliśmy do kościoła, nie, nie było mszy za Syna. A potem na Kraków. Cel: Galeria Kazimierz i plac zabaw obok. Po drodze obiad w ulubionej pizzerii. Dzieciaki bardzo lubią ten plac, więc postanowiliśmy im zrobić przyjemność i ich tam zabrać. W międzyczasie zrobiliśmy z Osobistym wymiankę i ja do Empiku (twarda byłam, nic nie kupiłam), a on się tak przeszedł i odkrył taką bawialnią. Tam też poszliśmy. Jak się wybawili, pojechaliśmy jeszcze do Bronowickiej, na tamtejszą bawialnię. Klocki, zjeżdżalnia, kręciołki. A na koniec jeszcze przedstawienie w ramach bajkowych niedziel. Do domu wróciliśmy po 20, Syn padł tuż pod domem, więc tylko do łóżka go zanieśliśmy, Córa niewiele potem.
Nasz Syn nie miał tortu, będzie miał 13, razem z Córą, zaproszenia już gotowe, robiliśmy razem z sobotę, świetnie się przy okazji bawiąc. Miał za to nasz czas, tylko nasz. Bez pośpiechu, telefonu... Chcemy ich nauczyć, że urodziny to niekoniecznie drogie prezenty, że to może być super spędzony czas. Że to takie święto nas wszystkich. Drugi rok nam się udaje robić takie kameralne urodzinki, na pewno nie ostatni.

niedziela, 29 listopada 2015

2

2 lata temu o tej porze leżałam jeszcze na łóżku porodowym, bo nie było miejsca na sali, bez dziecka, tęskniąc przeokrutnie.
Dziś to dziecko tuli się do mnie i mówi, że kocha Mój kochany Synek.
Przynosi zabawki, żeby pocieszyć i daje buziaka, by zaraz powiedzieć: "teraz ce bajke". Pięknie mówi, coraz więcej i więcej i więcej, buzia się nie zamyka.
Wchodzi po schodach, skacze, biega, wspina się po drabinie.
Sam je, ubiera się i rozbiera do kąpania. Myje siebie i siostrę.
Kocha rysować, pisać kredą, malować farbami.
Umie policzyć do pięciu, z pomocą siostry (jak razem liczą) to do 10.
Rozróżnia podstawowe kształty i kolory, choć czasem wychodzi nam zielony piesek ;).
Sorter nie stanowi problemu. Wieże z klocków układa, jakie chce, układa też kształty w poziomie, czyli pociąg, labirynt, dom.
Pięknie rzuca piłkę i stara się łapać.
Bawi się w wyobraźni - w dom, świnkę Peppę...
Zna na pamięć sporo piosenek i śpiewa.
Bajki ogląda i reaguje, co w nich trzeba zrobić.
Sam siada na nocnik, woła na toaletę, sam wyciera sobie pupę (czasem zdarzy się wpadka, ale to bardziej, jak nie mam się gdzie zatrzymać, jak jadę). Zdarzają się też suche noce.
Zabiera mi kluczyki i daje dopiero, gdy zapnę pasy.
Robi babki z piasku.
Kocha zwierzaki, daje im jeść, czesze i przytula.
Waży 13 kg, ma 90 cm, żebów nadal 16, choć 5 w natarciu, jak sądzę.

piątek, 27 listopada 2015

Imprezy i endorfnki po ćwiczeniach :)

Ostatni czas był dla mnie ciężki pod względem fizycznym. W piątek byliśmy powitać nowy wóz strażacki, impreza zaczęła się przed 18, skończyła się dla nas koło 21, bo dzieciaczki padły. Do tego upiekłam ciacho dla strażaków, było mnóstwo pysznego jedzenia i w ogóle było cudnie. Wóz przepiękny.
W sobotę pojechałam z dzieciakami na Andrzejki organizowane przez Stowarzyszenie Dobro Powraca. Bajecznie. Dzieciaki zachwycone i choć Syn mi się uśpił, to i tak było świetnie. Przedstawienie o Złotej Rybce, potem konkursy. I wiecie co? Moje dziecko, które jeszcze niedawno do obcych mówiło mało, cicho, albo wcale, w  sobotę wyszło na środek, powiedziało, jak się nazywa i zaśpiewało Mikiego. Szczękę z podłogi zbieram do dziś. Rośnie mi Córa :) A na dokładkę, po powrocie, mycie grafitowej fugi z białych płytek :P Tia... W niedzielę więc siedzieliśmy w domu, no prawie, bo pogoda była, to zrobiliśmy sobie spacer po lesie, gdzie pod koniec Osobisty niósł Syna, bo się uśpił, a ja trochę Córę, bo brakło nóg.
W poniedziałek wybraliśmy się do babci, przy okazji na cmentarz, zebrać zmarznięte kwiaty. Zimno było, jak nie wiem co, a jak wyjeżdżaliśmy, to słońce świeciło.
Potem środa i Andrzejki w SK Art. Wzięłam Syna na próbę i został tam z siostrą pół godziny, potem dochodził raz do niej, raz do mnie. Za to Córa się wybawiła bardzo. Przy czym pilnowanie ich samej jest nie lada wyzwaniem, szczególnie, jak wokoło tyle dzieci, a z sali są dwa wyjścia i można naokoło biegać ;)
Było więc bardzo intensywnie, jeszcze we wtorek Syn urządził mi wycie, nie, nie płakanie, wycie przez półtorej godziny i nic nie pomagało, do auta przypinałam na siłę, mokra się zrobiłam, bo tak się wykręcał, bez butów, bez czapki... Zła matka ze mnie? Jasne, mogłam zostawić samego w domu, albo nie puścić Córy do przedszkola, bo kawaler histeryzował. Przypięłam na siłę, przetrwałam ryk w drodze do i z przedszkola i jeszcze pół godziny w domu. Potem padł ze zmęczenia.
Ale wczoraj, jak przyszło co do czego, nie miałam siły iść na zajęcia. Chciałam, bo już od wtorku mnie strzykało tu i ówdzie, ale sił nie miałam. Na co mój kochany Osobisty zaordynował, że mam się na chwilę położyć... No... Położyłam. Obudził mnie pół godziny później, że już czas się zbierać. Na stole już była przestygnięta herbata i kanapka.
Pojechałam. Najpierw na godzinę latino plus wzmacnianie, a potem jeszcze na pilates. Na treningu autogennym prawie zasnęłam, tak się zrelaksowałam. Bolało mnie wszystko. Naprawdę, każdy mięsień. I było mi z tym tak bosko, że dotrwałam w domu jeszcze do 23. Nie rozumiecie? To zaczniecie jeszcze mniej, bo... nasza sala jest nieogrzewana. Ogrzewanie się robi, a jak na razie to ćwiczymy tak, ile wyćwiczymy, tyle nam ciepło. Zaczynamy w bluzach, kończyć mamy ochotę w samych majtkach, przynajmniej ja :P potem pilates w bluzie. Mamy tak cudowną panią istruktor (blog jej jest z prawej strony: Filozofit), że się chce. Ciepła, energetyczna, wspaniała osoba.
Dziś jest mi cudownie, nic nie strzyka, nic nie boli (zakwasów nie mam jakoś od trzecich ćwiczeń), za to mogłabym góry przenosić. Tego nie zrozumie nikt, kto nie spróbował. Potem ćwiczenia, ruch, wchodzę w krew. I nawet, jak człowiek pada na nos i jedzie się dobić, to to jest cudowne dobicie się. +100 do samopoczucia, że o wyglądzie przed lustrem i oczach facetów nie wspomnę ;)

poniedziałek, 23 listopada 2015

Monika Szwaja - wspomnienie o Wielkim Człowieku

Wczoraj rano świat mi się zatrzymał, a potem wybuchnął obrazami. Oblewanie sokiem pomidorowym, rodzinnym domem dziecka, rodzącym się dzieckiem na wizji, trupem w pudle, lepieniem pierogów. Cała galeria bohaterów przebiegła mi przed oczami i złożyła hołd komuś, dzięki komu nabrali barw i dostali życie. Hołd komuś, kto nie napisze już o Wiktorii, morzu, radiu i całej tej wspaniałej reszcie.
Monika Szwaja odeszła wczoraj rano, po ciężkiej chorobie, mimo której była, uczestniczyła i spotykała się z ludźmi. Jakiś czas temu miałam przyjemność z nią korespondować mailowo. Ciepła, inteligentna, zwykła kobieta, z ogromnym dystansem do siebie. Taka normalna, wśród tego, co stworzyła. Kochała morze, na Darze Pomorze pisała swoje książki, Festiwal Shanties w Krakowie witał ją, jak swoją. Nic dziwnego wszak, nawet pisała shanty, sama miała swój zespół z koleżanką, Stare Dzwonnice (ogromny szacunek za dystans do siebie samej). Pisała książki lekkie, zabawne, ale i też takie, co wbijały się w mózg i zostawały na zawsze. Ostatnio pracowała nad czymś, nie szło jej, sama o tym pisała u siebie na stronie... Może, kiedyś, za jakiś czas przyjdzie mi wziąć do ręki jej niedokończone dzieło.
Miałam nadzieję spotkać ją na Shanties 2016... Może gdzieś tam będzie... We wspomnieniach na pewno.
A na razie, nie, nie wieczne odpoczywanie. Płyń tam, gdzie Twój ostatni brzeg, gdzie będziesz radować Boga i żeglarzy uśmiechem, czarem i śpiewem.


Pływaj na zawsze... Niech odprowadzi Cię shanta...
Do Neptuna

sobota, 21 listopada 2015

12 lat

12 lat temu była piękna pogoda. Słońce, całkiem ciepło. Poznaliśmy się na parkingu AGH, potem kino. Nie, żadna randka w ciemno. Kolega kolegi.
Dziś patrzę, jak śpi obok mnie. W snach nawet nie przypuszczałam, że kiedyś będzie mój. A jest. Od prawie 9 lat. Kocham.
jak ktoś chce wiedzieć więcej, a jeszcze nie był, zapuszczam do zakładki "o nas". Tam też suwaczki są :)

piątek, 20 listopada 2015

Córa u immunologa

Moje starsze dziecko ma stały zestaw leków. Rano Xyzal, Bioaron C, Immunotrofina. Wieczorem Bioaron C, tran, pędzlowanie gardła płynem Lugola i psikanie do nosa Avamysem. Zna to na pamięć. Do tego średnio dwa razy w miesiącu dochodzi jakiś inny psik psik do gardła, nosa, jakiś syrop... Czemu? Bo migdały zasłaniają całe gardło i walczymy, by ich nie wycinać, bo mogą odrosnąć. Bo każda infekcja może się skończyć zapaleniem ucha, czy innymi powikłaniami. Dlatego ja widzę katar i panikuję. Pominę, że moje ukryte anginy i"no takie ma gardło" doprowadziły do koszmarnie wysokiego ASO, a to z kolei do częstoskurczu. Panika numer dwa gotowa.
W piątek pękłam i poryczałam się Osobistemu do słuchawki. Bo ona nie ma dzieciństwa, bo ja ciągle sprawdzam, czy nie cieknie z nosa, boję się, że zawiozę ją zdrową do przedszkola, a ona znowu coś złapie, bo odporność ma nikłą. I wtedy Osobisty kazał ją zapisać do immunologa. Facet mnie kiedyś postawił na nogi w trzy dni. Wizytę mieliśmy wczoraj. Pierwsza wolna. Siedzieliśmy tam z pół godziny, jak nie dłużej. Obadał ją, wysłuchał moich żali, spostrzeżeń, zerknął na kartę od laryngologa, bo to ta sama placówka i mają wgląd, do dermatologa i... Potwierdził diagnozę. I potwierdził, że mogą odrosnąć i on by ich nie tykał do 7 roku życia nawet, a na pewno do 5, kiedy dzieci kończą dziurę odpornościową. Ale... Rozróżnił mi te, które mogą odrosnąć od tych, które nie odrosną. Otóż chore nie odrastają, odrastają tylko spuchnięte. I teraz dostała jedną tabletkę na dzień do ssania, żeby zobaczyć, który typ ma. Bo jak tylko spuchnięte, to zabieg nie ma sensu. Do tego zalecenia odnośnie antybiotykoterapii w razie zachorowania na coś, co antybiotyku potrzebuje i osobno na anginę. Osobno też dostała zalecenia przy wirusach. Słowem, staramy się obkurczyć, bo logopeda nie ma zastrzeżeń, słuch jest w porządku i utrzymuje jako taką drożność oddychania. Do klepnięcia przez laryngologa zalecenie odnośnie wirusów, ale poza tym zaczynamy działać w stronę obkurczania, bo jemu się wydaje, że to się uda. I absolutnie nie wolno nam podawać nic na odporność, bo... to może być przyczyna! Bo migdały mają właśnie funkcję odpornościową, a dając jeszcze leki, można je przestymulować.
I coś, co mi sen z powiek i tak dalej... Ona ma katar i kaszle, bo złuszczają jej się migdały i musi się pozbyć wydzieliny. Ona nie jest chora, ona tak ma, choć wygląda koszmarnie, ale nie zaraża nas, mających z nią największy kontakt, bardziej, niż jakby jechać z nią w tramwaju. Muszą tą wiedzę przekazać w przedszkolu, bo okazuje się, że może chodzić, a co najważniejsze - nie musi brać leków na ten kaszel i katar.
Niby nic, niby tylko połączył wszystko w całość, wyjaśnił coś, co pani laryngolog wiedziała, ale albo nie chciała (niekoniecznie ze złej woli, bo mówiła to samo, choć bez podania rozróżnienia), albo nie umiała przekazać, ale wyszłam stamtąd z nową siłą i nadzieją. Z przekonaniem, że to, co robię, jest słuszne.

środa, 18 listopada 2015

Mamusiu, jesteś piękna! - nie psuj tego

Rodzina siada do obiadu. Mama ma na talerzu symboliczną porcję, bo kiepsko się czuje, ale ma zwyczaj jedzenia z dziećmi. Dziewczynka pyta:
- Mamo, czemu masz tak mało?
- Bo się odchudzam - mówi mama z uśmiechem, a dziewczynka zaczyna przeraźliwie płakać. Tatuś tuli, dziewczynka łka.
- O co płaczesz kochanie?
- Bo ja nie chcę.
- Nie chcesz, żeby się mama odchudzała?
- Nie, bo mamy będzie mniej i nie chcę. Mama jest piękna taka.


Mamą byłam ja, a dziewczynka, to moja Córa. Sytuacja zdarzyła się naprawdę i do tej pory pluję sobie w brodę, że tak głupio jej powiedziałam. Osobisty nigdy, przenigdy nie mówi do nich, że mama jest gruba, czy źle wygląda. Wręcz przeciwnie. Nawet, jak idę ćwiczyć, nie mówi o schudnięciu, tylko żeby się mama lepiej czuła. Ja też staram się nie mówić w ogóle, że gruba jestem, czy że brzydka. Do niej nie mówię wcale. Jak narzekam, to do Osobistego. Nie chcę tego usłyszeć od własnego dziecka, a jak widać na powyższym przykładzie, ja dla niej jestem idealna. I mogę sobie narzekać na wagę, która uparcie stoi w miejscu, choć wymiary lecą w dół, na włosy, co się nie chcą układać, czy na biust... Ona tego usłyszeć nie może.
Mamy, nie róbcie tego swoim córkom, nie mówcie, że coś z Wami jest nie tak. Nie chcecie tego chyba usłyszeć z ust małej kobietki. A przede wszystkim nie mówcie tak, bo one kiedyś będą się tak widzieć. Nauczą się patrzeć na siebie w krzywym lustrze, które pokaże dużą pupę, krzywe nogi i inne defekty, których tam nie ma. Bo mama ciągle narzekała, a to wchodzi w krew. Moja Córa tego nie usłyszy. Bo jest piękna. Ze swoją blizną pod okiem i na żebrach. Jest jedyna w swoim rodzaju. Idealna. Ja też. Przynajmniej dla niej.

niedziela, 15 listopada 2015

Marzenia... na rocznicę wprowadzenia

Siadam czasem przy stole i patrzę w dal. Jak jest ładna pogoda, to widzę góry, cudowne, wyraźne, czasem, jesienią, pachnie u nas śniegiem. Wiecie, jak pachnie śnieg? Nieziemsko... I tak sobie siedzę i marzę...
Marzy mi się kominek. Żeby już był, żeby można było usiąść przed trzaskającym ogniem i się ogrzać.
Sypialnia też mi się marzy. Taka nasza od drzwi po wielkie okno. Nie pod schodami, tylko u góry. Z lustrem. No i ze schodami, bo sypialnia niby jest, ale wejść się tam inaczej, niż po drabinie nie da ;)
Wanna i kąpiel w niej. Niby człowiek woli prysznic, ale po roku mu brakuje wylegiwania się.
Kolejnym marzeniem są muślinowe firanki, zasłonki... Bardzo odważne marzenie przy małych kotach...
Tak niewiele, a taka długa droga... Niedawno Osobisty założył sterownik pokojowy do ogrzewania, żeby samo się włączało i wyłączało. Dzięki temu nie musimy codziennie dyndać i palić. Powoli, powoli idziemy do celu. Tyle rzeczy nie wyszło, tyle wyszło inaczej. Ale jesteśmy, trwamy, coraz nam lepiej się żyje. Małymi krokami idziemy do przodu.
Rok temu, zamiast ogrodu, były chaszcze. Teraz jest sad.
Ocieplenia nie było wcale, oj bywało ciężko. Dziś brakuje styropianu tylko na jaskółce, na frontowej jej części u góry no i całej reszty, czyli kołków, siatki i zatarcia klejem
Płytek też nie było. Teraz nie ma wszędzie, ale już jakiś postęp też widać. Łazienka cała i to jest mega postęp i cudownie się na nią patrzy. (no dobra, brakuje lustra, bo nie zamówiliśmy i grzejnika, bo trzeba zamontować i sufitu)
Dokupiliśmy sporo sprzętów, wymieniliśmy samochód. To był dobry rok dla nas, zdecydowanie dobry.
Nauczyliśmy się żyć razem, tak naprawdę, bo nam to nigdy nie było dane. Czyli to był tak naprawdę pierwszy nasz rok razem. Chyba pozytywnie zdany egzamin.


A niżej wisi notka imigracyjno wkurzona...

sobota, 14 listopada 2015

Więcej imigrantów! To takie rozrywkowe chłopaki

O atakach we Francji dowiedziałam się rano, jadąc na mszę za ś.p. dziadka i babcię. Poczułam w sobie przeogromną złość. Nie, nie na zamachowców, choć to też, ale nie tylko. Poczułam ogromną złość na Europę, która wpuściła i zaopiekowała się kimś, kto tej opieki nie do końca potrzebował. Pomyślałam sobie, że właśnie się zaczyna coś, o czym mówiłam. Otóż fanatyczni wyznawcy Allaha szykują dla siebie los męczennika, a dla chrześcijan przy okazji też. Bo z punktu widzenia naszej religii ci, co zginęli, mogą być męczennikami. Może i naciągane, ale mogą. A ja nie chcę. Nie chcę, żeby jakiś silny facet z wybuchowym paskiem posyłał mnie od nieba tylko dlatego, że Europa jest tolerancyjna, otwarta i chętna do pomocy. No to pomogliście. Zaprosiliście ich i podaliście na tacy ludzi. Wystrzelają nas, jak kaczki na polowaniu i to z naszym przyzwoleniem. Do kogo macie pretensje, wy, co chcieliście uchodźców chlebem i solą? To oni was karabinem i bombą. Kurczę, nie rozumiem, jak można nie rozumieć, że fanatycy islamscy są na etapie chrześcijańskiego ognia i miecza. Też nawracają dla własnego boga. My to w historii robiliśmy i jak zawsze niczego to nas nie nauczyło. Chrześcijańska Europa podobno, nie czerpie z własnych doświadczeń.
A potem sobie poszperałam i... I znowu się zeźliłam. Bo wszyscy Paryż, Paryż. Mało kto w ogóle wie, że w Bejrucie był też zamach. No ale tam zginęło tylko 40 osób, co to jest. A o bombardowaniu w Syrii to w ogóle każdy zapomina, bo tam fanatycy. Czy aby na pewno? Jesteście na sto procent pewni, że zginęli sami fanatycy, a nie przypadkiem ludzie myślący, że już o kobietach i dzieciach nie wspomnę? Że kobiety i dzieci fanatyków to do piachu i kij z nimi? NO. Brawo. To już bardziej chrześcijańskie, takie właśnie ogniem i mieczem ich i kto od miecza i tak dalej. Bo ofiarom z Paryża to trzeba świeczki palić wirtualne i pokazywać solidarność, a reszcie pokazać tyłek. Bo tak każą media i tak wypada. A zwyczajne, ludzkie życie, co tam, należy się tym, a tym nie... Paranoja, nie widzicie tego? Każdej ofiary jest mi żal tak samo. Ale ja to chyba dziwna jestem, nie?
A, właśnie. FB i cała masa przerobionych zdjęć profilowych na zdjęcia z flagą Francji. I jeden jedyny komentarz, że czas zmienić zdjęcie profilowe, bo ISIS na pewno się nie podźwignie po takim ciosie. Aż like dałam. Oczywiście ktoś się plumka, że to gest wsparcia i łączności, okazania solidarności. Zupełnie nic nie wnoszący, zupełnie do mnie nieprzemawiający... Choć, zaraz, zaraz... w tym szaleństwie jest metoda... Przecież podczas II wojny światowej Francja do spółki z Wielką Brytanią też udzieliły nam wsparcia w notach dyplomatycznych. Hm... Poszliśmy dalej, w FB siła :P Dobra, kpię, niedobra jestem. Ale naprawdę śmieszą mnie takie akcje zmieniania bezmyślnie zdjęć, bo patrz wyżej... Bejrut, Syria... Ginący ludzie, którzy gdzieś mieli rodziny, kochali, śmiali się, żyli... Za nich wieczne odpoczywanie. Do jakiegokolwiek Boga. Niech tylko będzie sprawiedliwy. I miłosierny.

piątek, 13 listopada 2015

Podróż wstecz? A może...

Przyznajcie się na początek, kto z ostatniej notki, z jej początku wywnioskował, że byłam się puściłam z byłym?

Do spotkania doszło wczoraj. Fantastycznie spędzone prawie 4 godziny. Czemu tyle? Bo już musiałam jechać na pilates. Moje obawy, że zapadnie cisza okazały się zupełnie bezpodstawne. Rozmawialiśmy, śmialiśmy się. Oczywiście nie zabrakło wspomnień, relacji, no bo szmat czasu się nie kontaktowaliśmy. Ale to nie było podróż wstecz. To raczej był początek. Czego? Nie wiem. Nie tylko ode mnie zależy. Z mojej strony nie chciałabym przerwy na kolejne lata. Cudnie mi się rozmawiało i wiem doskonale, co w Ważnym Kimś widziałam. Dorosłam, patrzę na pewne rzeczy inaczej, ale kontakt został ten sam. Dziękuję :)
Jedynym zgrzytem była knajpa. Nie wiem, czy źle trafiliśmy, czy coś, ale z klimatyczno- szantowego Starego Portu ktoś zabrał szanty, bo klimat jako taki został.
Jak ktoś czeka na pikantne szczegóły, czy inne wzniosłe uczucia powrotu, czy inna stara miłość co to nie rdzewieje to go rozczaruję.

środa, 11 listopada 2015

Serce szybciej zabiło...

Nie sądziłam, że kiedyś coś takiego się zdarzy. A na pewno nie sądziłam, że może być AŻ TAK. Jeden ruch, serce podskoczyło, potem podłoga, szaleńcza pogoń myśli, co teraz, co dalej... Drżące dłonie, trudności w opanowaniu odzieży, prysznic, czekolada i w końcu łóżko...
Nie sądziłam, że kiedyś coś takiego się zdarzy. Owszem, zrobiłam coś nie do końca rozsądnego, ale żeby taki koniec?
Nie sądziłam, że kiedyś coś takiego się zdarzy. Ale też nigdy na raz nie zażyłam takiej ilości leków na zatoki, kaszel i ogólne przeziębienie, nie zafundowałam sobie stresu o 17.20, kiedy lekarz 25 km dalej i do 18, przed świętem, a Córa skarży się na ból w obu uszach i gorączkuje. A na koniec nie zafundowałam sobie treningu interwałowego. Co prawda z interwałami miało to tyle wspólnego, że było jakiś czas ćwiczeń, a potem leżenie plackiem ileś tam, ale jednak kumulacja mi dała szkołę. Wiem już, że interwały nie dla mnie, bo po pierwsze mi się nie podobało prowadzenie, a po drugie, no... Wróciłam do domu i chciałam pokazać Osobistemu, co było bliższe interwałom (może z pięć takich faktycznie interwałowych było ćwiczeń), klęk podparty, wyrzut nóg i... Koszmar. Serce podskoczyło i wrócić na miejsce nie chciało. Zafundowałam sobie najgorszy atak na świecie. Drętwienie ręki, całego barku, drżenie rąk tak, że Osobisty mi musiał podać leki (! normalnie przechodzi bez). Próba położenia się na zimnej podłodze z nogami do góry. Też bez efektu. Poszłam pod prysznic, bo już byłam zdolna dzwonić po karetkę, a po treningu musiałam się wykąpać. Rozebrać się nie mogłam, serio. Przeszło po jakichś piętnastu minutach w jakąś koszmarną arytmię (częstoskurcz też arytmia, ale jakaś stabilna, a nie że bije jak chce, w różnych odstępach, z różną mocą i tak dalej). Tu już się przeraziłam, bo nie wiem, co z tym zrobić. Ale w końcu przeszło. Potem już tylko czekolada i łóżko.
Czas znaleźć kardiologa. Szpitalnego. Czeka mnie pewnie ponowne stawianie diagnozy.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Podróż sentymentalna i najlepszy mąż pod słońcem

Wybieram się jutro na podróż sentymentalną. Na spotkanie z Takim Jednym Ważnym Kimś, o którym tu już pisałam. Nie widzieliśmy się lat z 9. I w piątek podjęta została decyzja, że się spotkamy. Najpierw podchodziliśmy, jak pies do jeża, a potem ja w końcu oświadczyłam, że tak, chcę. I co na to mój Bardzo Osobisty Mężczyzna? Ano mój Bardzo Osobisty Mężczyzna, jest fenomenalny, bo tylko zapytał, o której i jak zrobimy z dziećmi, a potem uznał, że wyjdzie wcześniej z pracy, cobym się nie spóźniła. On doskonale wie, kim jest Ważny Ktoś. Że 10 lat temu byliśmy razem i drogi nam się rozeszły. Wie, że się boję, że zapadnie cisza i pociesza. Jest naprawdę najlepszym mężem na świecie i lepszego nie mogłam sobie wymarzyć. Zawsze powtarzałam, że nie mogłabym być z kimś, kto nie da mi wolności w związku. On daje. Daje mi wolność, a wraz z nim zaufanie. Jestem szczęściarą, że go mam.
Dygam trochę, że zapadnie cisza, że jakiś kontakt, który nam się udało uzyskać, rozpadnie się, jak bańka mydlana. Ale chcę. Obojgu nam należy się rozmowa. I chcę mu złożyć osobiście życzenia z okazji ślubu.

Możecie nie rozumieć. Możecie się nie zgadzać. Napiszcie. Nie obrażajcie. W moim życiu jest sporo facetów, ale Osobisty jest tylko jeden. Z facetami można się przyjaźnić. Nie, nie zakładam, że po tylu latach między Ważnym Kimś, a mną wybuchnie przyjaźń. Kiedyś nie umieliśmy... Ale może być miłym znajomym. Jak nie rozumiecie i chcecie obrazić, odpuśćcie.

środa, 4 listopada 2015

Masz, co chciałaś, to się ciesz i nie waż narzekać?

Wczorajsze spore nieporozumienie wynikłe z niedoprecyzowania myśli u Tissany natchnęło mnie do napisania paru słów. Ona narzeka, że świat narzeka. A ja z drugiej strony podejdę. Bo coraz więcej jest takich osób, co wręcz się oburzają, jak się narzeka, że dzień był fatalny, czy że kot zeżarł kotlety. Chciałaś? Masz? To się ciesz! Taka postawa ostatnio bije z niektórych. To może ja wyjaśnię :P
Mąż. Kto mnie zna dłużej, ten wie, że męża nie chciałam nigdy. W sensie nie chciałam za mąż wyjść, bo facet, to ok. Bo łatwiej odejść, bez szarpania itd. Osoby z doświadczeniem przyznają mi rację. Nie mówię, nie starać się, ale jak już starać się nie da, zabierasz walizkę i wychodzisz. Poglądy te głosiłam już w liceum, nawet na religii (kocham tamtego księdza za powiedzenie mi, że zobaczymy, jak spotkam tego jedynego, ale on szanuje). Potem pojawił się Osobisty i się chłop wziął oświadczył. Kto mnie zna bardzo dobrze, ten wie, że na ślub zgodziłam się dla niego. Bo jemu zależało, mnie za pewność wystarczyły zaręczyny. Jakoś miesiąc przed ślubem i ja zaczęłam się cieszyć dla siebie. Większość życia nie chciałam, więc narzekać mogę na niego, ile wlezie.
Dom. Niektórzy sądzą, że to moje marzenie. Nie. Ja nigdy o domu nie marzyłam. To marzenie Osobistego, które ja przyjęłam, czy utworzyłam swoim? Po części. Chcę z nim być, w naszym domu, ale czy to będzie ten, czy mieszkanie, obojętne mi to. Ten mnie cieszy, ale marzeniem nie było. Więc daję sobie prawo do narzekania również na tym gruncie. Szczególnie, że jak już coś chciałam, to wykończony dom, a nie mam, więc narzekanie, jak najbardziej na miejscu.
Dzieci. No dobra, tu mnie macie, bo chciałam, chciałam dwójeczkę i choć na początku nie chciałam takiej małej różnicy, to zagrożona ciąża z Córą, strach przed położeniem do łóżka i inne sprawy zdecydowały, że jest taka, więc no... Ale chciałam grzeczne, kochane, kochające się dzieci, a nie łobuzy, to patrz wyżej :P a co. Teoria musi się zgadzać.
Koty też chciałam, dwa małe, ale paskudne są. Jeden miauczy - jak kot może miauczeć, moje wszystkie były bezdźwiękowe, a drugi paskudzi po stole...
Ale tak generalnie, oprócz prawa do narzekania, to mam prawo do siebie samej, do wyrażania siebie samej. I czy akurat mam ochotę wychwalić Osobistego, bo wstaje do dzieci w nocy, czy zjechać go jak psa, bo mi nie naszykował węgla i sama muszę nosić, czy chwalę dzieci, bo są kochane, czy mam ich dość, bo się pobiły pięćsetny raz przez ostatnią godzinę i znowu słyszę "mamooooo" na dwa głosy, to... mam do tego prawo. Bo życie nie jest czarno białe i czarne trzeba wyrzucić. Bo czasem ma się coś, co przyniósł los i niekoniecznie trzeba być za to wdzięcznym. Bo życie ma odcienie, które mogą się nam nie podobać, choć inni by za to całowali ziemię, po której stąpają. Jestem szczęściarą. Jestem nieszczęśliwa. Średnio po parę razy na dzień mam każdy z tych stanów. Bo mam do tego prawo.

wtorek, 3 listopada 2015

Po Halloween

Jeśli miałabym obchodzić Halloween z krwią, upiorami, czy innymi nożami w czaszce to podziękuję. U nas było na wesoło i na słodko. No i ozdoby robiliśmy razem, świetnie się przy tym bawiąc. Bo naprawdę niewiele trzeba, by fajnie razem spędzić czas.

W domu pojawił się czarodziej i czarownica. Czarownica miała jeszcze na buzi namalowaną pajęczynę i pająka - kredka do oczu niezastąpiona ;)


WZ posypana kokosem też może robić za pajęczynę. A lampiony zrobiliśmy razem. Trzy słoiki, pergamin do pieczenia ciast, kolorowy papier, nożyczki i trochę kleju. Super zabawa. Wieczorem podgrzewacz do środka i super lampion gotowy.


Na specjalnie zostawionych suchych kwiatkach i gałęziach powiesiliśmy pajęczyny z chusteczek higienicznych.


Dynie z kolorowego bristolu też się dzieciakom strasznie podobały. Oczywiście robione razem.


Na specjalne życzenie uśmiechnięte ciastka, przy których robieniu kuchnia wyglądała, jak pobojowisko, a dzieciaki były tak szczęśliwe, że aż mnie się buzia śmiała.


Nie zabrakło też duchów - bita śmietana w niebieskiej galaretce.
Jeszcze zrobiłam mumię - parówki zapieczone w paseczkach ciasta francuskiego, ale zniknęły, nim zdążyłam pomyśleć o zdjęciu.

niedziela, 1 listopada 2015

Ciążowo

Dziś Syn ma dokładnie tyle miesięcy i dni, ile miała Córa, jak on się urodził. I od parunastu dni chodzi mi po głowie, jakby to było gdyby. Jeszcze miesiąc temu wydawało mi się to masakrą i łojezujapitolę. Dziś mniej, bo Syn coraz bardziej samodzielny, komunikatywny i w ogóle na plus. Ale jednak problem by był. Nie wiem, jak przetrwaliśmy, początki były koszmarne. Powrót Córy do pieluch, niewyspanie i konieczność bycia zwartą i gotową, bo Córa nie spała w dzień (on śpi, więc choć tu byłoby łatwiej). Znowu pieluchy, kaszki, ząbkowanie i cała ta zabawa. Dziś jest bosko, bo bawią się razem, sami, sami jedzą, ubierają się, kochają i nienawidzą, ale są przesłodcy. Świata poza sobą nie widzą i wiem, że ta mała różnica wieku zaprocentuje.
Czasem tęsknię za ciążą, jako stanem. Mogłabym być w ciąży, o ile nie musiałabym rodzić. Nie, nie porodu się boję, czy nie chcę, bo oba błyskiem bezproblemiskiem, ale nie chcę dalszego ciągu, czyli dziecka. Żadną z ciąż nie mogłam się nacieszyć na 100%. Pierwsza była pełna strachu, na początku leżąca, krwawiłam, bałam się do toalety pójść. Potem strach nadal był, choć było dobrze. Druga na szybko, bo z małym dzieckiem u boku, więc nie było czasu się nacieszyć na maksa. I tego mi brakuje. Tylko tego. Bo jako mama czuję się spełniona teraz, z moją dwójeczką.

piątek, 30 października 2015

Bo męska rzecz być daleko, czyli czemu nie mogłabym być żoną marynarza i o ćwiczeniach ciut

Nie lubię takich dni, jak wczoraj. A pech chciał, że zdarzył się takie dwa czwartki pod rząd. W tamtym tygodniu Osobisty był u dentysty, a potem zapytać mechanika, co z moim autem (zapomniałam napisać, że nie zapłaciłam ani grosza, bo belka pewnie tak, ale jeszcze nie teraz, a to co stuka też jeszcze nie na już). Wpadł do domu tuż przed tym, jak ja miałam ruszać na zajęcia. Wczoraj powtórka, czyli dentysta, a potem zakładanie sterownika w piecu moich rodziców. Znowu wpadł, a ja wychodziłam. W takich chwilach chce mi się rzucić te ćwiczenia i nie jechać, ale wiem, że dostałabym opierdziel od co najmniej dwóch facetów. To znaczy to są pewne osoby. Duża doza pewności jest jeszcze na Panti, ale faceci krzyczą mocniej, a kobieta wie, że czasem się nie chce :P A ja chcę. Mimo tego, że sala jest nieogrzewana, że jednak te 6 km trzeba pojechać, wychodząc z ciepłego domku, a auto do tego czasu nie zdąży grzać. Ale lubię to. Lubię, jak potem boli mnie wszystko. I efekty też lubię. Ale jak Osobisty dopiero co wrócił to mi się naprawdę nie chcę. Nie lubię takich dni. Nie mogłabym być z facetem, którego wiecznie nie ma. Z takim, co to w domu gościem. Wiązałam się z kimś, by z nim być, a nie na niego czekać. Osobisty czasem wyjeżdża służbowo. Najdłużej nie było go tydzień, a tak to są parodniowe, czasem nawet tylko dwudniowe wyjazdy. I co? No i znoszę. Bo wiem, że wróci i że nie często. Ale jak się zdarzyło tak, że musiał wyjechać w odstępie dwutygodniowym to było mi już strasznie źle. I nie chodzi nawet o obowiązki domowe, bo to ogarniam bez problemu. Wszak przez dzień też go nie ma. Najgorzej z obowiązków to usypianie dzieciaków wieczorne, jak się rozszaleją, ale to też do opanowania. Mnie najbardziej brakuje obecności. Potrzebuję wtulić plecki w kogoś, by zasnąć, mieć wokół siebie ramiona, by lepiej spać i się wyspać. Muszę mieć, i to naprawdę muszę, chwilę z kimś bliskim sam na sam, nie od święta, na co dzień. Konieczne mi, jak tlen, posiedzenia rodzinne z przytulaniem, śmiechem i wygłupami. Wypadł nam jeden wieczór w tygodniu, na takie siedzenie rodzinne, a mnie już było smutno. Na szczęście pilates podniósł poziom endorfin, a potem sobie siadłam choć z Osobistym. Byle następny czwartek był spokojny.

Kto ma ochotę na imprezę w sobotę? Przyjmujemy osoby w przebraniach (mogą być tylko dzieci przebrane), oferujemy słodycze, a jak nie będą smakować, możecie zrobić psikusa ;)

czwartek, 29 października 2015

23

Za miesiąc Syn skończy 2 lata. Coraz trudniej pisać podsumowania, bo te największe osiągnięcia już za nami i je opisałam. W poprzednim miesiącu doszło do tego:
- liczenie do 3, wie też, że czegoś jest dwa, albo trzy, albo jeden
- samodzielnie dobre ubieranie, czyli w dobrą stronę i na dobre nogi
- chowanie do szafy ubrań po praniu - potem trzeba poprawić, ale wkłada i to się liczy
- rozpoznaje kolory - wskazuje zawsze dobry, choć z nazywaniem ma problem
- pytanie "aczego?" jest na porządku dziennym
- tnie nożyczkami, rysuje, maluje, lepi z plasteliny 0 potrafi utoczyć kulkę z pomocą i wałek bez
- sam siada na nocnik i czasem nawet wylewa do toalety, Osobisty na zewnątrz nauczył go sikania na stojaka :)
- zaczął mieć sny - budzi się czasem w nocy, woła, przytula i idzie spać dalej
- coraz lepiej łapie zależności przyczynowo skutkowe
- rozróżnia i prawidłowo wskazuje prawą i lewą stronę ciała
- bawi się w wyobraźni - udaje, że daje mi ciastko z piasku itp
- ~ 88 cm, 13,5 kg

wtorek, 27 października 2015

Wielkie halo o Halloween

Zbliża się koniec października, dzień Wszystkich Świętych, a wcześniej Halloween. Sklepowe półki uginają się od przebrań, dziwnych ciasteczek, dyń i pomarańczowych lampionów. Budzi to niechęć, odrazę, strach, euforię, obojętność. Katolicy uderzają na alarm, że demon, że zaraz groby, a tu takie tańce hulańce. Inni odwołują się do Mickiewicza i Dziady. A jeszcze inni mają gdzieś.
A ja... A ja jestem szalona, dziś jest wtorek, a ja sobie wymyśliłam imprezę Halloweenową w sobotę. Akurat tak w sam środeczek odwiedzania grobów. A co. Mam dwie paczki chipsów tematycznych i dwie pajęczyny :P I słoiki na lampiony. No i pomysł mam, a to dużo. Skąd pomysł? Stąd, że moje dziecko ma w piątek imprezę w przedszkolu i przykro jej było, że bez braciszka i rodziców. To sobie zrobimy drugą. Jak ktoś jeszcze przyjdzie, będzie jeszcze fajniej.
Nastroje w przedszkolu jak wyżej. Mój natomiast taki pośrodku. Niech dzieci poznają kulturę, skoro poznają język, niech się pobawią, przecież przedszkolaki nie wywołują duchów. Nawet starsze chodzą po domach za cukierkami, a nie za diabłem. Niech się pobawią. To w gestii rodziców jest wyjaśnienie, że Halloween jest fajne, zabawne, śmieszne, ale następnego dnia idziemy się pomodlić za dusze zmarłych, świętych, a potem za dusze w czyśćcu cierpiące, zapalić znicza, by wskazał drogę do nieba i zamyślić się nad tym, co jest, co będzie. Nie róbmy paniki, gdzie można dać wiedzę. Dzieci nie są głupie, nie pomieszają, jeśli my im damy solidne podstawy.

poniedziałek, 26 października 2015

Intensywny weekend

Sobota zaczęła się dość wcześnie, bo o 7. Osobisty poszedł wykleić worek kleju, akurat kończył, gdy przyjechał Ogrodnik. Dzieciaki, jak tylko zobaczyły, już były w wiatrołapie i buty ubierały. Moment poleciały na pole, z Osobistym mierzyć. Wiecie, inżynier zabrał się za sad, czyli metr, sznurek i tak dalej. Niby się śmieję, ale dobrze zrobił, bo odległość między drzewkami musi być, a prosto by się przydało na rzecz kosiarki. A dzieciaki miały frajdę nieziemską w trzymaniu metra. Ja w tym czasie obiad, a po nim już wszyscy poszliśmy kopać i zakopywać. Na czele z kotami. Ruda paskuda parę razy dostałaby łopatą, bo właził do dziur i kradł taśmę ;) Osobisty kopał, ja zasypywałam, Córa trzymała, a Syn nosił łopaty, grabie... Myślicie, że te swoje do piasku? A gdzie tam! Duże, ciężkie. I tylko gadał przy tym "silne chopy do roboty". Śmiesznie było. O 16 zakończyliśmy wsadzanie 27 drzewek. Myśleliśmy, że to dłużej potrwa, ale Osobisty (on po tym chirurgicznym usuwaniu zęba jest) stwierdził, że i tak 6 drzewek temu nie miał już sił. Wróciliśmy do domu, popatrzyliśmy na sad i.... Kurna, nic nie widać. Jak dobrze się stanie, to widać jeden rząd, gdzie są brzoskwinie i duża wiśnia, to coś tam widać, ale tak... Mnóstwo roboty i zero efektu, jak ze sprzątaniem ;) Więc zdjęcia Wam nie pokażę.
Syn padł na nos między 19, a 20, ja w tym czasie się wykąpałam, wysuszyłam włosy. Uśpiłam Córę, przy okazji się przespałam. A potem jazda. Wino w torebce, dobry humor w sobie i autostrada, powiedzieć, że pusta, to przesada, ale moja. Kierunek: Przyjaciółka. Cel: babski wieczór. Wieczór przerodził się w 3,40 nowego czasu :P Miałyśmy film oglądać, ale jakoś nie doszłyśmy do samochodu. Jeden zgrzyt tylko miałyśmy, bo tak gadka o studiach, o tym, co było i ... pytanie o promotora. Wyguglałyśmy Go. Nie żyje, od lutego 2014. Zrobiło nam się koszmarnie przykro, bo mamy znajomych w Instytucie i nikt nie dał znać. Wielki Człowiek, Wielki Pedagog. Szkoda. Mimo tego zgrzytu wieczór fantastyczny, oj brakowało mi. Kiedy powtórka?
W domu z dziećmi odespać się nie da, więc przed 7 już koniec spania. Poczekałam na Pana Domu, przywitałam się, pożegnałam, pognałam do domu. A tam sajgon. Dzieciaki nie jedzą, więc złe. A Syn zobaczył mnie, przytulił się i... zasnął. Czyli znowu plan to coś, co wygląda zupełnie inaczej. Do kościoła nie zdążyliśmy, ja oddałam tylko Syna Osobistemu, który w nocy średnio spał, a sama z Córą popełniłam Muffiny, coś mały rozbójnik musi zjeść. Chłopaki sięobudzili, muffiny w dłoń, auto i do moich rodziców, bo zepsuł im się piec i nie mieli ogrzewania. Niestety naprawić się nie dało, Osobisty im jakoś zapalił i zamówił części. Potem jazda na zakupy i kościół po drodze. A tam... Kot. Do wygłaskania. Dzieciaki szczęśliwe, mama nie mniej ;)
W drodze do domu jeszcze głosowanie, potem już tylko meta. Wróciliśmy do domu przed 18 i w końcu mogliśmy sobie razem usiąść. Muffinki, herbatka i dużo przytulania. Intensywnie, cudownie.

piątek, 23 października 2015

Do łopat, rodzinko :)

W środę chyba, czy we wtorek, pisałam Tissanie, że u nas sad obowiązkowo, tylko w tym roku brakło czasu i funduszy. W środę facet przyjechał nam skosić trawnik, Osobisty stwierdził, że fajnie by było mieć już sad i kazał mi zrobić rekonesans cenowy. Zadzwoniłam do mamy, u nas sadzonki drzewek ok 18 zł. Pojechałam do miejscowości, gdzie Córa chodzi do przedszkola, bo tam jest sklep z drzewkami też. I oniemiałam. Najdroższe 14. Więc Osobisty: kupujemy. Powstrzymałam go, bo samochód trzeba naprawić, a i ocieplenie nas szarpnęło.
Wczoraj Osobisty wydał 250 złotych. Na dentystę. Nie dość, że wydał kasę, to jeszcze nic do domu nie przyniósł, a wręcz zostawił w gabinecie. A to my podobno wywalamy kasę ;) No ale... Napalił się na te drzewka i dziś pojechałam i zamówiłam dla nas troszkę jabłoni, gruszy, czereśni, wiśni, brzoskwiń, śliw. Razem 27 sztuk, z zamiarem dokupienia moreli i mirabelki, jak tylko Ogrodnik będzie miał. I nie dość, że cenę dostaliśmy niesamowitą, to jeszcze Ogrodnik nam je przywiezie, żebym nie usmarowała auta. Dobierze sam takie, żeby były wcześniejsze i późniejsze, czereśnie wraz z zapylaczem, czyli z drugą czereśnią i taką, żeby nie było robala. Generalnie facet się zna, my nie, więc ma nam wybrać dobre i niekoniecznie do pryskania. Wrócimy jeszcze do niego po choinkę na święta, potem też ją wysadzimy, po róże, agrest, porzeczki i tego typu też pewnie do niego.
A jutro czekać nas będzie kopanie. Zabawa pewnie będzie dla całej rodziny. Dobrze, że pralka dobra i dzieciaki gumiaki mają ;) Jestem szalenie podekscytowana. Ogrodnik pokazywał mi jabłonkę, którą wsadził rok wcześniej - miała już jabłuszka :)

czwartek, 22 października 2015

Zwierzątko letnie

Zdecydowanie jestem zwierzątkiem domowym. Jak moja kocica, jak tylko robi się zimno, ponuro, to mnie się wychodzić nie chce. Zakopałabym się pod kołdrą, z kubkiem kakao, książką i nie wychodziła do wiosny. Tylko, że jak się ma dzieci, to to siedzenie pod kołdrą średnio wychodzi, bo o 7 jest: Mamo, dzie jesteś? A potem przedszkole. A dziś... A dziś nie mam auta. Stęskniło się za mechanikiem, półtora roku nie było, więc jak się sypnęło, to aż się boję, ile mi powie, szczególnie, że podejrzewają belkę skrętną. Szit. Koło 1000 nie moje... No, ale wracając, dziś mnie tyłek świerzbi i bym gdzieś polazła, wyszła, czy coś, a że pada, to tylko autem, a że auta nie ma... Kakao już jest, dzieci zaległy przed bajką, ja zalegnę koło nich z książką :) a co.

Bardzo się cieszę, że spodobał się Wam mega długi post budowlany. Mam nadzieję, że komuś udało się nam pomóc, nakierować lub przestrzec.

niedziela, 18 października 2015

Budowlane hity i kity, czyli czego nie polecamy, a co jak najbardziej tak

Będąc na końcu drogi zwanej budową, mogę już co nieco powiedzieć na temat tego, co się sprawdziło, a co nie. Mam na myśli zarówno ekipy, jak i firmy pośredniczące, ale też i produkty danego producenta.
Zacznijmy od początku:

Fundamenty. Zdecydowaliśmy, że będą z pustaków szalunkowych i to jest dobre rozwiązanie, niestety wybraliśmy złego producenta i drugi raz byśmy tych akurat nie wzięli. Czemu? Po prostu pękły w trakcie zalewania, dorabiając wszystkim masę dodatkowej, ciężkiej roboty, bo u nas fundamenty podniesione, a one pękły tam, gdzie trzeba była najwyżej machać łopatą. Skończyło się na szalowaniu tego fragmentu, zupełnie bez sensu. Choć efekt naprawdę ładny.

Ściany. Porotherm i tyle. Po prostu super. Nic więcej dodać nie mogę, więc może od razu ekipa. Ta sprawdziła się u nas świetnie. Młode, kumate, zgrane ze sobą chłopaki, które wiedzą, co mają zrobić i to robią. Porządnie, prosto, a to najważniejsze i podobno nie takie powszechne. Mieli jedną wpadkę :P chcieli nam mianowicie zamurować jedno okno, ale jak ktoś ma ścianę z okien, to ja się im wcale nie dziwię. Rozpadli się na chwilę obecną, ale mam nadzieję, że się znowu zejdą, bo ktoś nam musi elewację zrobić. Jak coś, służę namiarem.

Dach. Tu mogę powiedzieć tak naprawdę najwięcej, bo sama załatwiałam. Rozważaliśmy dachówkę ceramiczną i cementową. Padło na drugą, zdecydowała cena, ale też nie braliśmy byle czego z najniższej półki. Wybraliśmy czerwony Euronit, choć na początku chcieliśmy czarny. Ale w ich palecie to raczej jasno grafitowy był. Padło na czerwoną i w sumie, prócz problemów z elewacją, a dokładniej z doborem koloru nie możemy narzekać. Nie zarosło mchem i nie przecieka.
Okna dachowe z Veluxa, do tej pory nic się z nimi nie dzieje, jesteśmy bardzo zadowoleni.
Dach i okna dachowe kupowaliśmy w krakowskiej firmie Trapez Carbo. Profesjonalnie, uprzejmie, naprawdę polecam, bo poczułam się zaopiekowana, nie zbyta i dobrze poinformowana.
Więźbę nam załatwiała ekipa, z gór od kogoś, a robili ci sami, co poprzednie etapy. Dokładni, niesamowicie skrupulatni. Jeśli ktoś ma możliwość robienia "od podłogi aż po dach" jedną ekipą, to polecam, jak najbardziej.
Od razu oczywiście kupiliśmy rynny, Galeco, nie mamy żadnych zastrzeżeń do nich.

Okna. I tu się zaczyna. Po wielu porównaniach zdecydowaliśmy się na trzyszybowe okna firmy Drutex, wtedy nowość na rynku, Iglo Energy. Ciepłe, z dobrym profilem, miały być super, dlatego nie baliśmy się wydać takiej ogromnej kwoty na nie. A jednak okazało się, że profil się gnie i pęka w rogach okien. Próba reklamacji i dogadania się z firmą skończyła się na bardzo niemiłej wizycie panów z serwisu i w efekcie odrzuceniem reklamacji, choć w czasie wizyty chcieli wymieniać drzwi tarasowe, przy 10 stopniowym mrozie. Dostaliśmy niepodpisany protokół, z nieprawdziwymi informacjami, a wszelkie próby negocjacji kończyły się coraz mniej miło. W efekcie firma montująca wymieniła nam ramy na własny koszt, a w dalszym czasie pójdzie z firmą Drutex do sądu. Nie polecam, zarówno okien, jak i firmy, gdyż jest nierzetelna i ma bardzo nieprofesjonalne i niemiłe podejście do klienta. Generalnie porażka i nie polecam po raz setny.

Brama garażowa. Wiśniowski. Trudno powiedzieć coś więcej, bo sprawuje się bardzo dobrze. Nie odbarwia się, nie niszczy. Super wybór.

Tynki i wylewki. Cementowo - wapienne, wykończone drobnoziarnistym piaskiem, z wyjątkiem łazienki, która jest wykończona grubym piaskiem, żeby lepiej wiązał klej pod płytki. Zrobione tak dobrze, że nie trzeba gładzi, wystarczy pomalować. W kilku miejscach się obiły, ale nie są miękkie, po prostu dzieciaki się postarały, obicia są efektem walnięcia krzesłem.
Aby nie zniszczyć pracy murarzy Osobisty jeździł i szukał tynkarzy doskonałych. I znalazł ich. Prosto, równo, może pół centymetra różnicy w najbardziej krzywym miejscu. Tynki i wylewki od tego samego szefa, od dwóch różnych ekip, ale z obu jesteśmy zadowoleni. Słowni, rzetelni. Super sprawa.

Płytki podłogowe. Ceramstic. Duże, ładnie się prezentują, bardzo dobrze się myją, choć nie są gładkie. W miarę równe. Przede wszystkim zgadza się wzór. Sprowadzane z Chin raz na jakiś czas, więc z większą ilością, niż na magazynie może być problem. Czekaliśmy na nie najdłużej, bo około 3 tygodnie. Dodatkowo sklep Leroy Merlin nie poinformował, jak całe zamówienie było gotowe, chcieli czekać do wyznaczonego terminu, a nam zależało na czasie. Ale poza tym sprowadzili i nie było z nimi problemów.

Płytki do łazienki. Paradyż Midian Bianco, Grys struktura i dekor. Wymiar mało typowy i... nie bardzo do siebie pasują. W tą samą stronę jeszcze się schodzą, ale jak się chce złożyć ładnie wzór, tak, że jedna jest w pionie, a trzy w poziomie, to w pewnym momencie te trzy schodzą się do zera, żeby wyrównać fugi. Płytka biała, ma ciut inny rozmiar od szarej lub dekoru, a to daje właśnie taki efekt. Bardzo ładnie się prezentują, dobrze myją, są matowe, a szara ma rowki, mimo to nie widać brudu, ale jednak z układaniem gorzej.

Kabina prysznicowa plus brodzik. To było szukanie produktu idealnego, który teoretycznie nie istnieje. Aż tu nagle... Aquaform i ich kabina z marzeń. Narożna, półokrągła, z połową drzwi przesuwanych, 80 cm. Brodzik Rondo, dedykowany. Dziś kupilibyśmy większą, ale to jej jedyna wada ;). Szkło dobrze się myje, drzwi są bardzo wygodne.

Deszczownia i krany. Też długo szukana, bo chcieliśmy mieć prysznic wychodzący prosto z baterii termostatycznej. Z KFP Armatura, tak samo, jak krany. Sto lat gwarancji, która podobno działa, bo znajomi mają. U nas na razie nie była potrzebna.

Umywalka, kompakt WC, szafka pod umywalkę, wanna. Cersanit. Zdarzyło się tak, że źle była oklejona (metka z innej się zawieruszyła na tej) umywalka i dedykowana pod nią szafka nie pasowała. Różniły się rozmiarem. Serwis był następnego dnia po zgłoszeniu reklamacji, wymienili. Szybko, sprawnie, miło. Górę na pewno wyposażymy w ich sprzęt, bo do tego dobrze się myje i ładnie wykonany. Wszak wanna już tam stoi z tej firmy ;)

AGD. Samsung u nas króluje. Mamy od nich pralkę, lodówkę i piekarnik. Lodówka z cool select zone i nie chcę innej. Świeże owoce, warzywa i mięsko ma swoją moc. Pralka przekonała nas dodatkową gwarancją, ale eco bubble też swoje robi. Piekarnik wybraliśmy z ruchomymi prowadnicami i możliwością pieczenia dwóch blach na raz. Nie jest to co prawda dual cooking, ale tego w efekcie nie chcieliśmy. Bardziej usprawnia pracę możliwość upieczenia dwóch blach muffinek na raz. Zmywarkę wyłamaliśmy z tej grupy i mamy BOSCHa. Bo miała tackę na sztućce zamiast koszyka, co oszczędza miejsce i metalowy środek, a nie plastikowy, co sprawia, że nie śmierdzi. Płyta indukcyjna to Amica.Chcieliśmy Mastercooka, ale już nie istnieje, a Amica ma dobre opinie i możliwość połączenia dwóch pól grzewczych w jedno i można na nich gotować równocześnie kilka garnków. Korzystam przy małych garnkach, bardzo przydatna funkcja, choć oczywiście każdy gotuje się z taką samą siłą. Czasem brakuje mi pozycji między 3, a 4, ale jakoś sobie radzę z gotowaniem. Reaguje szybko, ładnie się domywa.

Projekt kuchni i łazienki robiła nam cudowna Pani Architekt z Artisio Design. To ona przekonała nas do szaro białej łazienki i pomogła dobrać resztę do wybranych przez nas płytek w salonie i na dole ogólnie.

Kocioł, czyli piec. SAS NWT 17 kW. Wybierany długo i mozolnie przez Osobistego, czyli: "Który z kumpli to pisał?" Bo wiecie, on pracował w branży, to byle czego od kolegi partacza nie wybierze :P Sterownik więc mamy wybrany dokładnie i nawet ja umiem go obsłużyć. Pali mi się w nim dobrze i prawie wszystkim. Dość wygodne drzwiczki, zapalany od dołu, czyli dla mnie lepiej, bo od góry mnie śmieszy i zawsze się musiałam nakombinować. Z dolnym spalaniem, ze sterowaniem nadmuchem od temperatury spalin pozwolił nam przetrwać zimę w nieocieplonym domu (pomińmy milczeniem, że się wyłączył czujnik i raz mieliśmy 15 stopni po powrocie, ale to błąd człowieka był).

Jak już przy piecu jesteśmy, to... Kominy. Schiedel. Jak na razie bez problemów, jak kiedyś mi przyjdzie wyciągać kota, to napiszę, czy są przyjazne dla zwierząt, raz wlazł, ale wyjęłam, zanim wpadł głębiej. Ludziom sprzyjają.

Zasobnik na wodę. Noel. 1200 litrów. Cudowne rozwiązanie, które teraz pozwala nam palić raz na kilka dni przez parę godzin i mieć ciepłą wodę, przy solarach, wiadomo, że będzie to inaczej się rozkładać. Co ważniejsze, wody wystarcza na tyle, że po włączeniu ogrzewania, nadal jest się w czym umyć. A ciepłą wodę pobiera też zmywarka, co z kolei wpływa na oszczędzanie energii. Bardzo dobrze zaizolowany, nie wychładza wody.

Parapety wewnętrzne marmurowe, zewnętrzne aluminiowe. Drzwi wejściowe na zamówienie, drewniane. Balustrady ze stali nierdzewnej. To byłoby na tyle, bo więcej nie mamy. Jak się pojawi coś nowego, to na pewno opiszę.

Gratuluję tym, co dotrwali do końca. Notka to nic w porównaniu z tym, jak to jest na żywo, przy budowie.

środa, 14 października 2015

Christian Grey w moich dłoniach, czyli rzecz o uleganiu pokusie

W poniedziałek mój brat miał wszczepiany kardiowerter - defibrylator (ICD) i dziś wychodził ze szpitala, więc miałam po niego jechać. (tak, wiem, tytuł, jaki jest, każdy widzi, a ja tu o szpitalu, ale moment, cierpliwości, dojdę do sedna, to gra wstępna). Dodatkowo, mój tata miał rozprawę w sądzie o spadek po dziadku i marudził, że to długo potrwa, więc odwożąc brata pojechałam do biblioteki w mieście rodzinnym.
Weszłam między półki, wzięłam Nigdy w życiu i resztę cyklu Grocholi (cud, w tej bibliotece cały cykl stał na półce w jednym czasie) i wyszłam dzierżąc je w dłoni. Za kontuarem stał ON. Miły szarmancki, brunet... Wypożyczył mi, co miałam w łapkach, a ja od niechcenia zapytałam, czy ma Greya. Zajrzał pod ladę i mówi, że ma trzy tomy, najnowszego brak. Zapytałam grzecznie, czy mi pożyczy, wszak już 4 miałam, a to kolejne 3, a wypożyczyć można 5. Ale karta stałego klienta nadal działa. I oto mam.
Do żadnej z książek nie byłam aż tak źle nastawiona, jak do tych. Przymierzałam się, jak pies do jeża, ale może czas wiedzieć, co się krytykuje. Co prawda rozpadanie się na kawałki przy orgazmie, jak pralka mnie trochę przeraża, ale no... Powiedziałam panu, że pewnie oddam szybciej, niż się spodziewa. Chyba, że chcecie recenzję kobiety trzydziestoletniej, no dobra, trzydziesto paro, bo dwójkę to zaraz będę miała z tyłu, nie z przodu, ale w każdym razie po 30, czyli libido w kosmos i takie tam i niedoszłej polonistki. To się poświęcę i przeczytam, a raczej spróbuję przeczytać rzetelnie. Tylko wiecie, usłyszałam od kogoś, że jak czytał, to mu się wiecznie chciało seksu. Mnie bez tego się wiecznie chce, więc boję się troszkę o swoje zdrowie :P O Osobistego też. Chyba, że mnie tak zniesmaczy, że mi się odechce. To jak? Czytać rzetelnie?

poniedziałek, 12 października 2015

Ach, co to był za ślub...

Sobota rano upłynęłam nawet spokojnie, potem zaczął się stres pod tytułem: bo ja się jednak sama nie uczeszęęęęęę. Osobisty, facet mądry i znający swoją kobietę, zapakował dzieciaki do auta, pojechał po moją mamę, a mnie kazał włazić pod prysznic, bo mam być gotowa, jak wrócą. Plan powiódł się prawie w 100%, bo tylko kiecę miałam założyć, ale jej i tak nie umiem sama zapiąć, więc wiecie... Dzieciaki ubrane, wsiadam do auta, a tam. Bukiet na podłodze. Woda wylana, bibuła zamoczona oczywiście, a cukierki całkiem osobno. Bieg do domu i poprawianie na szybko. Nawet wyszło ładniej, niż macie na zdjęciu :P

Para Młoda bardzo zestresowana, ale przepiękna. Suknia boska, z koronką na wierzchu, biała, prosta, bez udziwnień. No i granatowy bukiet. Cudny. Do tego niebieskie szpilki i nic dodać, nic ująć. Pan Młody dumny, elegancki.

W kościele na przysiędze stałam z Córą na środku, bo chciała widzieć, a Syn się rozbierał. A potem zawołał siku. Wiecie, 8 stopni na polu, ale co tam, zagarnęłam go w tej koszuli i poszłam. Ale dzięki temu dowiedziałam się, że przed kościołem stoi klatka z gołębiami, a to z kolei pozwoliło Osobistemu przejść do auta po aparat i bukiety. Dzieciaki zachwycone, choć ich bardziej widokiem w klatce, niż lecącymi. Życzenia złożyliśmy jako pierwsi, żeby te bukiety przetrwały, choć jeść nie chcieli, ale bałam się o oblanie wodą. Chyba się podobało ;)

Sala pięknie ubrana, nadal pozostajemy w tonacji biało niebieskiej. Naprawdę fajnie pomyślane i ze smakiem. Stół wiejski z pysznym jedzeniem i głową świnki, którą Córa przymierzała się dotknąć z pięć minut. Obsługa pierwsza klasa, miła, uprzejma, wszystko na czas i niczego nie brakowało.

A potem to już wiecie, obiad, potem znowu coś i znowu i znowu. Bombka to był dobry pomysł, bo mogłam spokojnie jeść, a jeść musiałam, bo piłam sporo. Przy dziesiątym kieliszku straciłam rachubę. Dzieciaki padły nam o 21, zawieźliśmy je do domu, Syn usnął po drodze (tam jest 3 km, więc wyobrażacie sobie, jaki był śpiący), a Córa przy babci. My wróciliśmy na salę i tak naprawdę dopiero się zaczęło, bo wcześniej jednak trzeba na nich patrzeć, a Syn miał kiepski czas i często na rękach. Ale też facet, więc i z nim potańczyłam. Bo Córa, to z dziećmi szalała.

W pewnym momencie, już ciemno było, to Para Młoda została poproszona na pole i koledzy odśpiewali im Sto lat trzymając w rękach race. Bardzo fajny pomysł, oczywiście kibicowski (jest takie słowo w ogóle?), ale sympatycznie.

Muszę oddać sprawiedliwość wszystkim trzem towarzyszom picia, że kurczę, na koniec mnie trochę sponiewierało. Osiągnęłam swoją granicę picia. Więc zjadłam, potańczyłam (kto to widział, żeby Hej sokoły były takie dłuuugie) i mi ciut przeszło, więc poszliśmy na jednego ;)


AAAA... Zapomniałam, człowiek sobie myśli, że taki anonimowy, a tu... bach, czytelnik. Ja rozumiem, że świat mały, ale no wiecie, szok przeżyłam, jak tu gadka, szmatka, a tu nagle, czy ja to ja i czy piszę bloga. Miło mi się zrobiło, nie powiem, bo tak przez kabelek, monitor, czy inny sprzęt Was mam, a tu tak prawie, że namacalnie.

Do domu wróciliśmy przed 2, po wcześniejszej jeździe na sygnale Osobistego do domu, bo Syn się obudził i mama nie dała rady go uspokoić, choć nawet czekoladę proponowała. Jak już czekolada nie działała, to tatę trzeba było zwołać. Potem przyjechał do mnie, rozchodniaczek (z każdym z towarzyszy, o jeeesooo), pożegnanie z Młodymi i Rodzicami i do domu. Sił mi starczyło tylko, żeby zmyć makijaż. A rano pobudka o 6.30... Czasem człowiek żałuje posiadania dzieci.

Na 9 zdążyliśmy do kościoła, potem obiad i Osobisty znowu zapakował Córę i babcię (z wałówką dla dziadka) i pojechali. Syn uśpił mi się na Mashy. Dzięki czemu miałam czas i zmieniłam kolor na paznokciach, bo poprawiny, tak? Plan miałam na złotą sukienkę, od razu bolerko i w ogóle, ale otworzyłam szafę i... Tak, moje czerwone cudo. Ostatnio miałam ją na sobie na roczku Córy, czyli kawał czasu, jak byłam piękna, młoda i szczupła :P I bałam się trochę, że nie bardzo wygląda, ale ubrałam i Osobisty mi zabronił ją zdejmować. W sumie to zadowolona byłam, choć ona nie pozwalała już na takie obżarstwo ;)

Wchodząc na salę, na poprawiny, zobaczyliśmy już wywołane zdjęcia z wcześniejszego dnia. Magia, przecudny pomysł. Poprawiny, jak poprawiny, Para Młoda mniej zestresowana, za to towarzystwo bardziej zmarnowane. Nawet mi przez krótką chwilę głupio było, bo ja i kac to nie po drodze mamy. A każdy pytał, czy główka boli. No nie mogłam skłamać, że tak :P No dobra, mogłam, ale nie zrobiłam tego :P Kiedyś się to na mnie zemści i jak nie kac zmoże, to klękajcie narody. Jechałam z planem nie picia i pierwszy raz plan wypalił, bo chłopaki nie mieli sił na powtórkę. Tym razem natomiast Syn miał dobry humor, balony wysypane przez Młodych zdecydowanie w tym pomogły i trochę potańczyliśmy. Do domu zjechaliśmy o 21.30, bo już dzieciaki sił nie miały. No i Osobisty do pracy dziś.

Jeszcze raz Sto lat Młodej Parze. Miłości, ciepła, wytrwałości, cierpliwości i zwyczajnego czasu razem.

sobota, 10 października 2015

Czy słyszysz, biją im weselne dzwony

Muzycznie mi ostatnio i choć tytuł jest parafrazą, to pasuje. Kiecki wiszą, koszule facetom moim wyprasowane. Bukiety...




Mam nadzieję, że się podobają. Wyszło na to, że niebieski Córy, a kolorowy Syna. W celu oszczędzenia cukierków zostaną wyjęte z auta dopiero przy składaniu życzeń. Kwiatki jak najbardziej prawdziwe, w środku mają ten pojemniczek z wodą.
Babcia zwarta i gotowa, choć... Dziś rano wróciła ze szpitala, żeby nie było, wczoraj do 14 byłam tam i nic się nie działo. Jak zaczęłam coś, że nie, że poradzimy sobie, że... odłożyła słuchawkę. Twierdzi, że tu odpocznie, a Osobisty mówi to samo. No cóż, może i racja.

niedziela, 4 października 2015

Wszystko mam, wszystko co mogłam mieć, dla Przyjaciół

Wszystko mam, wszystko co mogłam mieć
I chleb i sól i dobry ciepły dom.
Wszystko mam, wypełnił się mój sen.
.Unoszę się na fali ludzkich rąk.
On obok śpi, troskliwy niczym Bóg..
Przed złem chowa mnie, w cieniu swoich rzęs.
Bezpieczna tak, jak ptak w objęciach chmur.
A z dnia na dzien bardziej boję się..
Co dalej jest??
Twoja twarz tak dobrze znana im..
Całkiem obca mi, uśmiecha się
Bez smutku i bez trosk..
Wszystko mam...wszystko co chciałam mieć
Swobodnie tak unoszę się..na fali ludzkich rąk..
Co dalej jest??

Tak mnie naszło dzisiaj mocno refleksyjnie. Siedzę sobie w naszym ciepłym domku. Dosłownie i w przenośni. Mam fantastyczną rodzinę, za którą jestem niesamowicie wdzięczna. Kochanego Bardzo Osobistego Mężczyznę, któremu ufam ponad wszystko, bardziej, niż sobie. Mój, kochany, troskliwy, opiekuńczy, choć wkurzający i złośliwy. Ale przez to jeszcze bardziej mój. Dwoje dzieciaczków, bez których nasze życie musiało być strasznie nudne. Przytulające, całujące, śmiejące się szkraby. I dom, ten nieskończony dom, w którym znaleźliśmy swoje miejsce, w którym jest ciężko, ale w którym jesteśmy szczęśliwi. Dziękuję.

Jestem jeszcze za wiele rzeczy wdzięczna, ale zaraz po rodzinie jestem wdzięczna za Przyjaciół. Tak Święta Trójca Was jest i choć nawzajem to się nie znosicie, jak zarazy, ale ja Was uwielbiam.
Gabi, najdłużej, najwierniej. Choć paskudna byłam i ścieżki nam się rozeszły, bo każda mieszka na swoim końcu świata, ale... Jesteśmy. Dziękuję. To już ponad 15 lat, wiesz? Naprawdę dziękuję.
Morti, "studiowa" druga połówka, z którą mogłam być rozsadzona w dwóch różnych częściach sali, a i tak ściągałyśmy od siebie. I nadal wystarczy: "Ty wiesz". Dziękuję.
M. Diamencik z Onetu. Przypadek, ryzyko. Jedyny w swoim rodzaju. Wredny, paskudny, okropny i w nocy o północy jest. Dziękuję.

Jak się ma koło siebie takich ludzi, to nic nie jest w stanie człowieka złamać. Każdy od czego innego, uzupełniają się cudownie. Jesteście moimi aniołami z zapasowymi skrzydłami dla mnie. Mam nadzieję, że jestem choć w 1% taka dla Was, jak Wy dla mnie. I wiedzcie, że drzwi mojego domu zawsze są dla Was otwarte.

czwartek, 1 października 2015

Smarkata i pociągająca i prezent ślubny

Najpierw złapało Córę. Tak trochę. Wczoraj mocniej, z nosa, jak z kranu. Dziś rano dołączył Syn, a ja niedługo po nim. Zresztą, jak wstałam do niego o 4, bo się rozpłakał z tego kataru, to mnie telepało z zimna, a w domu znowu nie było tak źle, bo 20,5 stopnia. W związku z tym na moje zajęcia nie poszłam, bo bym padła. A jutro jedziemy do lekarza. Na wszelki tak zwany, bo kurczę, za tydzień w sobotę jedziemy na wesele. A w sobotę jest spotkanie z WOPREM i też by mi się marzyło iść. Najwyżej sama pójdę, bo Osobisty będzie kleił. O ile mi mapę narysuje, bo ja nie wiem gdzie :P Albo pojadę do chrzestnej Syna to podjedziemy wozem strażackim, a co. Oby tylko dzieciaki były zdrowe, bo inaczej to nigdzie nie pójdziemy.
Ciuchy na wesele gotowe, prezent kupiony. Z głupia polazłam kiedyś "na miasto". To znaczy nie z głupia, bo bolerka szukałam, a wróciłam z prezentem i z butami dla Córy. Prezent prezentuje się (masło maślane pomasłowane, ale mój blog i mogę maślić, ile wlezie) tak oto:


W środku kosza, bo to w koszu jest wszystko, dwa ręczniki, dwie zapachowe świece i dwa kubeczki w pawie. I tu niniejszym odszczekuję publicznie pawie, które krytykowałam, nie wiedząc, jak wyglądają i marudziłam, a oto są. Na moje usprawiedliwienie dodam, że złote, które były mi zachwalane, jednak mi się nie podobają, ale kto wie, ten wie, że niebieski kocham miłością pierwszą. Drugą kocham fioletowy i był taki piękny komplet z lawendą i lawendowymi świeczkami, ale cztery kubko filiżanki, takie wiecie, kubki, ale wąskie na dole, i cztery podstawki pod nie. Ale poważniejszy taki, a nie dla młodych i przytachałam to. Dorobię jeszcze bukiet z cukierków od dzieciaków, albo i dwa, żeby mi się nie pokłóciły, kto daje i będzie super. No i kartkę z życzeniami. Zawsze daję kartkę, bo mi się podoba jako pamiątka, nasze nadal mamy schowane.

środa, 30 września 2015

Wiosna tej jesieni

Pory roku zupełnie się pomyliły I nie mówię wcale o cieple, czy stokrotkach, bo to się zdarza, ale... Ostatnio u mamy w mieście widziałam kwitnącego kasztana, niestety zdjęcia mi się nie udało zrobić, ale może jeszcze jutro... To dorzucę. Pod naszym domem rosną sobie w najlepsze mlecze. A na spacerze w lesie zobaczyłam takie oto kwiatuszki, które kwitną w lesie, ale wiosną właśnie.




Nam ta wiosna nie przeszkadza, żeby jak najdłużej była, bo ocieplenia jeszcze nie mamy, nawet cały styropian nie przyklejony, dobrze choć, że okna już są wszystkie i można zamontować. A wiadomo, że jak przyjdzie zimno, to nas zablokuje. Już i tak widać różnicę, bo parter mamy oklejony wszędzie. Do tej pory grzaliśmy dom dwa razy, z czego raz puściliśmy tak, że podłoga się nawet za bardzo nie zdążyła zagrzać. Lubię to w tym domu, trochę słońca i nasza południowa ściana, znaczy południowe okno :P ogrzewa cały dom. Chciałabym, żeby w ogóle jesień i zima były przyjazne, to więcej by się coś zrobiło. Oczywiście priorytet to ocieplenie i zatarcie tego klejem, ale może coś ponad. A w ogóle to mamy już parapety w kilku oknach na dole, zrobiło się bardziej profesjonalnie na zewnątrz :P