piątek, 30 grudnia 2016

Nie wytrzymałam

Nie dałam rady. No nie wytrzymałam i wyszłam z domu, bo mnie już trafiało to siedzenie. W środę, opatulona powyżej nosa pojechałam z całą rodzinką do Krakowa. Kierunek - kino. Film - Trolle. To już nie pierwsza nasza wizyta w kinie, wiedzieliśmy, że może się skończyć siedzeniem na schodach, ale jednak nie. Dzieciaki, a głównie Syn, bo to on wcześniej chwilami wędrował, przesiedziały cały seans wpatrzeni w ekran. Nawet popcorn stracił w pewnym momencie na znaczeniu, choć przed wejściem Syn zażyczył sobie taką maszynę na urodziny.
Jak dla mnie bajka cudna, choć coraz bardziej mam wrażenie, że z tych bajek więcej korzystają dorośli. Owszem, tu nie było odniesień politycznych i tego typu, ale i tak... W końcu to dorośli znają przeboje w oryginalnej wersji. Muzycznie pięknie. True colours, Sound of silence czy Hello powaliło mnie na kolana i łzę wycisnęło (tak, mój drogi M, znów ryczałam na filmie).

Po seansie zahaczyliśmy o sklep, a nawet kilka, bo szczoteczki do przedszkola trzeba donieść, a mieliśmy tylko jedną, mleko się skończyło, a u nas jest 6 mlekopijców w porywach do gości ;) no i zaopatrzenie na Sylwestra kupiliśmy, bo jak zapowiedziałam, tak choćby w 5 szalikach do dotrę. A mogą się przydać, bo ui nas mróz się stawia ostry.


Jeszcze troszkę o świętach - zgodnie z Osobistym uznaliśmy, że to były najlepsze święta w naszej niekrótkiej już historii. Razem, z masą pyszności przygotowywanych też razem, nie spiesząc się, z kolędami na cztery głosy. 10 lat wcześniej przegadałam z Osobistym wigilię i to dało początek naszej historii. Mam nadzieję, że każdy kolejny rok będzie lepszy, aż do kolejnych pełnych 10.

poniedziałek, 26 grudnia 2016

5

Pięć lat temu tuliłam do siebie malutkie ciałko urodzone w nocy. Do dziś mnie wzrusza większość kolęd.
Dziś jestem dumną mamą panienki, która potrafi lepić pierogi, robić kanapki z krojonego chleba, zna wszystkie litery drukowane duże i małe, kilka pisanych, dodaje na prostym poziomie, ma własny błyszczyk i tonę spinek, gumek, korali itp. Panienki, która sama wymyśla piosenki i wierszyki, tańczy z zapamiętaniem i złości się, jak rasowa kobietka. Posiadającą dwadzieścia pięć (25!!!) sukienek, mnóstwa rajstop i kilku par spodni, które rzadko widzą światło dzienne.
  Moja mała dama :) Tak, boję się, co będzie za lat 10.
111 cm, 18 kg, stopa 26.

sobota, 24 grudnia 2016

Usiądźcie przy wigilijnym stole, podzielcie się opłatkiem, tak z serca. Bądźcie z sobą, dla siebie, nigdy obok. Niech Boże Narodzenie będzie piękne, magiczne, stwórzcie je takim. A od nas przyjmijcie życzenia, w pewnej niecodziennej formie, bo wypisane na naszej ścianie. To życzenia nie do domu, nie na święta, a na całe życie. Bądźcie tacy dla siebie, dla innych, a szczęście, miłość, radość i nadzieja zamieszkają z Wami na zawsze.
Wesołych Świąt!


czwartek, 22 grudnia 2016

Prośba o przedświąteczny CUD

Na Święta wszyscy życzymy sobie zdrowia, szczęścia i spokoju. Do tego jeszcze radości i spędzenia go z bliskimi. Gdzieś tam, w Anglii jest rodzinka, która właśnie takich życzeń potrzebuje. Dokładnie w takiej kolejności.

Rodzice mają cudowną córeczkę. Niestety ma ją także guz mózgu we swoim władaniu. Jeszcze przed świętami czeka ją operacja, bo lekarze walczą. Walczą oni, walczą rodzice. Potrzebują jednak w tym wszystkim wsparcia. Nie, nie proszą o pieniądze. Proszą o modlitwę za ich małe szczęście, które jej teraz bardzo potrzebuje. Potrzebują życzeń zdrowia, by guz został pokonany, szczęścia, by prowadziło rękami lekarzy, spokoju, by móc w końcu nacieszyć się tym, co przyniesie kolejny dzień. I kolejny. I jeszcze następny.

Proszę Was, pamiętajcie o tej małej dziewczynce w swoich modlitwach, dobrych myślach, czy czym tam chcecie. Niech ma za sobą moc milionów ludzi. Niech jej mama znów będzie tą radosną, uśmiechniętą, zawsze mającą dobre słowo i podnoszącą na duchu kobietą, jaką pamiętam.

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Bez... nie, jednak z wieściami

 Przepadłam. Jak chcecie, możecie mnie szukać w Jagodnie.




p.s. Jak ktoś nie wie, o co chodzi, niech zerknie, co ostatnio czytam ;)

sobota, 17 grudnia 2016

Smutny, samotny czas

Wszyscy o Świętach, sprzątaniu, braku czasu... Mogę Wam oddać, naprawdę. Mam go po dziurki w nosie, nudzi mi się i w ogóle doła zaczynam załapywać. Dziś szczególnie. Na zajęciach z tańca jest lekcja pokazowa baletu i bardzo chciałam na nią pojechać. Za to siedzę sama w domu, Osobisty ma mi nagrać, ale to nie to samo. Nawet miałam plan z nimi jednak pojechać, ale minus 7 za oknem i ból ogromny mnie powstrzymał. Wolę siedzieć tu i sobie nawet popłakać z żalu, niż potem całe życie z wykrzywioną gębą łazić. Bo tak by się skończyło zaziębienie tego nerwu. Co nie zmienia faktu, że jest mi dziś potwornie źle.
Od wtorku skończyłam kryminał, przeczytałam jedną powieść, teraz kończę kolejną. Wszystkie po ponad 300 stron, a do tego popołudniu mam na głowie dzieci, bo Osobisty wraca przed 19 najwcześniej. Daje mu się to we znaki, widzę. Wstaje o 5, siada do pracy, na 8 wiezie dzieci do przedszkola, po powrocie znowu zasiada do pracy. Przed 12 jemy szybki obiad razem, on jedzie po dzieci i już nie wraca. Wstawia je do domu i pędzi do roboty. I niby go mam, ale jakby go nie było, bo potrafi cały ten czas od 8 przewisieć na telefonie. Wraca, ogarniamy dzieci i ja zazwyczaj padam na nos, bo ilość leków daje o sobie znać. On zresztą też. Dom mam wysprzątany, uszka zrobione, menu zaplanowane. Naprawdę nie mam co zrobić z czasem, a nawet głupich śmieci wynieść nie mogę sama.
Córa marzy o górach, o wycieczce. Mieliśmy jechać jutro. A ja nie wiem, czy w tym sezonie pojadę w ogóle. Kino miało być między świętami. I Sylwester. Wczoraj mi się wydawało, że jest lepiej, wzięłam tylko jedną tabletkę. Miałam rację, wydawało mi się. Pół nocy nie spałam, tak bolało. I tak patrzę na te moje plany i mam nadzieję, że choć ablacja z nich wyjdzie.

wtorek, 13 grudnia 2016

Uwięziona w domu ze sparaliżowaną twarzą

To niestety nie jest chwytliwy tytuł, a sama prawda. A mieliśmy taki ambitny plan na przedświąteczne dni i na Sylwestra, a tu wszystko na włosku wisi. Wczoraj koło 10 zaczął mnie ciągnąć policzek. Wzięłam apo naproxen i... nie pomogło. Zgodnie z przewidywaniami zresztą, za to było coraz gorzej. Miałam dziś iść do swojego lekarza, ale Osobisty mnie zmusił, tak zmusił, pokłóciliśmy się nawet o to i pojechałam prywatnie już wczoraj. Zapalenie nerwu twarzowego w pełnej krasie, leki w dawce i liczbie dość sporej i zakaz wychodzenia z domu do odwołania. Za tydzień mam iść opowiedzieć o postępach, bo na pewno mi nie przejdzie do tego czasu. I tak sobie siedzę, mogąc robić wszystko, poza tym, że mnie boli, nie mam smaków, a raczej przytłumiono pomieszane (no kwaśne jest słodkie, a i tak nie powinnam kwaśnego jeść) i mi ciągnie kącik ust to nic mi nie jest. Najbiedniejsze są dzieci, bo szkoda przedszkola i Osobisty, który się poświęcił i będzie jeździł na popołudnie do pracy, do południa robiąc home office. Taki czas, że urlopu wziąć nie może, nawet nadgodziny wypisał. Jakoś sobie musimy poradzić, choć to będą ciężkie dwa tygodnie. Bo po świętach Osobisty ma urlop, a przedszkole jest nieczynne. I oby przeszło do tego czasu. Bo ja nadal pamiętam, że ostatnio ponad miesiąc się wysiedziałam w domu.

poniedziałek, 12 grudnia 2016

Urodzinowo part 2

Wczoraj odbyły się bardzo długo oczekiwane urodziny w Kulkowie. Po ilości potwierdzeń zdecydowałam się zamienić mini-urodzinki na wynajęcie sali. Kosztowało nas to 300 złotych za wszystkich, plus nasze jedzenie i otwarty rachunek na kawę i herbatę. Talerzyki, sztućce, kubki, wszystko było na miejscu. Była chyba 15 dzieci, ale naprawdę nie wiem, bo trudno ich było zliczyć, jak wpadli w kulki ;) dlatego też zrezygnowałam z zabaw z animatorem, na rzecz nieprzerwanej zabawy w kulkach, bo naprawdę świetnie sobie radzili bez pomocy dorosłych. Kilku rodziców zostawiło dzieci i pojechało, kilkoro zostało z nami. Porozmawialiśmy, pośmialiśmy się, ot dorosła impreza z dziećmi, które nie przeszkadzały ;)
Dzieciaki zadowolone, my również. Gorzej było z powrotem, bo dużo jedzenia zostało, a do tego pełen bagażnik prezentów. Nie żartuję, a moja Gwiazdka bagażnik ma ogromny. I już wiem, że 15 będą kolejne urodziny, bo się tak spodobało innym mamom. I tu mamy problem, bo dzieciaki na pewno będą chciały iść, ale... ja 14 mam umówioną ablację. 15 wyjdę ze szpitala. I jeśli jeszcze rano, to ok, Osobisty z nimi pojedzie, ale jak popołudniu to lipa. Żal mi strasznie, ale może się jakoś uda. Muszę sobie zadzwonić do tego szpitala i popytać, jak są wypisy, jak dostaniemy już oficjalne zaproszenie.
Wiem, że za rok to powtórzymy. Podoba mi się taka forma urodzin. A najbardziej podobała mi się mina Córy, jak zobaczyła przyjaciółki z poprzedniego przedszkola. Było warto.

poniedziałek, 5 grudnia 2016

3 latek prawie z metra cięty

W końcu mi się udało usiąść i napisać notkę podsumowującą. Nasz trzylatek:
-sam się ubiera i rozbiera, chyba, że akurat nie ma ochoty ;) dotyczy to też butów, nie dotyczy rajstop
- sam je, wszystko, nie rozwala mu się
- wszystko mówi, już nie bardzo po dziecinnemu, przekręca tylko w na h i zdarza mu się mówić bezdźwięcznie i walczymy z tym poprawiając, dmuchając, prychając
- zna wiele piosenek i wierszyków
- umie zapiąć zamek
- nie korzysta z pieluch
- chętnie pomaga w odkurzaniu, ścieraniu kurzy i gotowaniu, praniu oraz Osobistemu we wszystkim, w czym może
- umie wydmuchać nos
- liczy do 20, choć potrafi pomylić kolejność, wie, ile czego jest
- zna wszystkie kolory i kształty
- składa puzzle z wielu elementów (największe ma 120, ale to już z pomocą)
- wpada w straszne histerie i trudno go uspokoić
- sam dopomina się o mycie zębów, myje i płucze z kubeczka
- bawi się w wymyślanie historii
- opowiada historie z obrazków
- kocha malować farbami, kredki nadal jakoś wychodzą za linie ;)
waży 15,5 kg, ma 99 cm, wszystkie zęby

czwartek, 1 grudnia 2016

Wyhamowałam

Od środy żyję w takim pędzie, że nie mam czasu pomyśleć, jaki jest dzień tygodnia. W środę wiadomo spotkanie w Kalwarii, czwartek to pasowanie, piątek Osobisty wybył, sobota, niedziela i poniedziałek rozłożyły się na urodziny, a we wtorek pojechałam do pracy podpisać papiery o kasę na karpia. Gdzieś po drodze zrobiłam trzy kalendarze adwentowe w kształcie choinki, bo dla nas i trójki innych dzieciaków (w tym jedno rodzeństwo). Wczoraj do południa zmieniłam i wyprałam pościel, po przedszkolu zabrałam dzieciaki do lekarza, bo to ucho raz boli, raz nie boli, wróciłam i impreza czekała. Może impreza to za hucznie powiedziane, ale posiedzieliśmy w ramach Andrzejek. Film, kominek, grzanki z bułki i ciasta naleśnikowego i trzy litry na trzy osoby. No dobra, jeden na 5, bo dzieciaki się dorwały. Luuuz. Mleka tyle wychlaliśmy :P, a z trzeciego litra zrobiliśmy kakao. Co prawda zapowiadałam, że ja pić będę, bo wczoraj miałam masakryczny dzień, ale tak sama to głupio, a męska część towarzystwa nie zamierzała mnie pożałować i wspomóc :P
Dziś w końcu mam czas. Więc zaczęłam malować ściany, bo proszą się od wprowadzenia. Ja to nie umiem nic nie robić. I jak ja mam wrócić do pracy, nawet jakbym chciała, no jak? Zbiorę się i napiszę też notkę podsumowującą mojego trzylatka, muszę go zważyć i zmierzyć.

poniedziałek, 28 listopada 2016

Urodzinowo część pierwsza

Wczoraj była impreza urodzinowa w domu. Co prawda w sobotę padł na mnie blady strach, gdy Córa o 5.20 z płaczem mnie obudziła, bo ucho ją bolało. Od razu krople, przeciwbólowy, a rano wielkie myślenie, bo Osobisty miał ją zawieść na tańce i zakupy zrobić przy okazji. Telefon do lekarki rozwiał wątpliwości, pojechali, a ja zaczęłam przygotowania. Sałatka, druga, dwa ciasta, sprzątanie i powieszenie balonów to był plan na sobotę, bo popołudniu zapowiedział się mój brat. Po jego wyjściu już się za nim nie wzięłam, bo mi się nie chciało.
W niedzielę więc zaraz po kościele zakupy (margaryny mi brakło), a potem jazda z tortami. Dobrze, że zimno na polu, to budyń i grysik wystygły momentalnie. po 13 Osobisty pojechał po moich rodziców i brata, a ja z wydatną pomocą Najlepszego Przyjaciela (który został zaanektowany do rodziny przez dzieci) ubrałam sukienkę (zamki są zue), kończyłam torty, przyklejałam opłatki i wykładałam rzeczy na stół. Punkt 15 zaczęli zjawiać się goście, a potem to już nie pamiętam, bo takie zamieszanie było :P Wiem tylko na pewno, że było sympatycznie. I że weszłam w sukienkę, którą miałam już za straconą.

Wrzucę więc Wam trochę zdjęć:





Fontanna musiała być :) do końca nie wiedzieli, ale ostatnio im się podobało jak gdzieś byliśmy i im postanowiliśmy zrobić niespodziankę :)

Z takim sprzętem to można jeździć, czyli trzeci zestaw torów :)



Oprócz tego dostali torebkę do wymalowania i domek z kartonu do pomalowania i złożenia, puzzle z ich podobiznami, ozdoby do włosów, lalę mówiącą i co jej zęby rosną oraz wielki dźwig :) I jak zawsze bawią się na zmianę wszystkim :)

A przed nami, za dwa tygodnie powtórka w Kulkolandii, a jutro muszę nie zapomnieć cukierków :)

piątek, 25 listopada 2016

Pasowanie na przedszkolaka

Wczoraj odbyło się uroczyste pasowanie na przedszkolaka połączone ze Świętem Pluszowego Misia, którego dzień przypada dziś. Denerwowałam się ogromnie, z każdą minutą zbliżającą mnie do 14 coraz bardziej. Osobisty przyjechał, a ja już dreptałam pod domem, więc byliśmy sporo przed czasem. Usiadłam w środku i starałam się nie rzucać w oczy, żeby Syn nie nawiał ze środka. Weszli bocznym przejściem, Syn z Córą za ręce. Od razu nas zauważyli i... uśmiech od ucha do ucha, oboje, choć Syn większy. Bałam się, że mu się głowa urwie ;) Pięknie zaśpiewali, powiedzieli wierszyki i nadszedł czas na pasowanie. Przechodzili do pani dyrektor przez bramę z napisem Jestem przedszkolakiem, potem ołówek na ramię, dyplom i książeczka w dłoń i po stresie. Syn pobiegł w podskokach, tak się cieszył. Za to Córa skakała koło dzieci i nie mogła się doczekać, aż do nas przyjdzie.
Potem już tylko ciacho, kawa, herbata, czyli typowe przyjęcie. Nie chcieli nam wyjść z przedszkola.

Wczoraj też rodzice zaczęli potwierdzać swoje przybycie na urodziny i pytać, co im kupić. Gorzej, bo my tych rodziców nie znamy i nie do końca wiemy, kto jest kto i kto potwierdził, ale myślę, że jeszcze przyślą smsa :)

czwartek, 24 listopada 2016

Premiera kocha, lubi, szpieguje

Obiecałam Joasi, że upiekę muffinki. I upiekłam z pomocą małych rączek w liczbie czterech. Z czekoladą były, pięknie wyrosły, tylko że nie wyszły, z formy nie wyszły. Premiera o 16, jest po 14, 50 minut drogi, katastrofa prawie po Kalinowemu. 14.15 poszłam do sklepu po jajka, bo wszystkie mi wyszły i upiekłam drugie.
- Mamo, one są mocno ciepłe - oświeciło mnie dziecko, kiedy parząc palce wyjmowałam owcę i muffiny z formy.
O 15 zapakowałam dzieciarnię w foteliki, muffiny i bukiet do bagażnika i ruszyłam do Kalwarii.

Spotkanie prowadziła Magda Majcher i był to strzał w dziesiątkę. Cudownie ciepła, zabawna, życzliwa osoba z milionem pytań, których nie miała zapisanych. Szacunek, u zawodowców się już nie zdarza. Dzięki temu spotkanie nie było przesłuchaniem, a spotkaniem przyjaciół, przy herbatce, kawce i ciachu. Łzy co prawda kręciły się w oczach, głównie, jak Magda czytała fragment o psie porzuconym, który czeka, czeka... I czeka... Bo musicie wiedzieć, że taki czekający pies zamieszkał na kartach książki i dzięki niemu Asia wraz z wydawcą zrobiła cudowną rzecz. Część dochodów ze sprzedaży książek zostanie przekazana na rzecz Krakowskiego Towarzystwa nad Zwierzętami. Przeczytajcie o psim spojrzeniu, w którym potem, gdy już ma własnego człowieka widać bezgraniczną miłość i dajcie szansę na lepsze życie kilku takim zwierzakom. To przecież tak niewiele, a ja obiecuję, że po tych kilku zdaniach rozdzierających serce będziecie płakać ze śmiechu. Wczoraj też było śmiesznie. Ale jak może być inaczej, jak rozmowa idzie od nawigacji, która zawsze źle prowadzi, przez bohaterów, którzy grają na nosie samej autorce, a kończąc na tańcu na rurze. JA chcę jeszcze raz! I wiem, że kolejny raz będzie.
Wracając do łez. Kolejny raz oczy mi zwilgotniały, jak przyjaciele Joasi wnieśli przepiękny tort. Druk na masie cukrowej i książka, jak żywa. Syn tylko dotknął i oburzony oznajmił:
- To się nie otwiera.



A poza tym to jestem gapa. Nawet się nie przedstawiłam Magdzie. Co prawda mamy wspólne zdjęcie (to znaczy panie z biblioteki mają), więc będę utrzymywać, że się znamy, ale uścisku dłoni nie było :P

A na koniec historia bukietu. Bukiet z mojego bagażnika miał w sobie nie tylko kwiaty, ale też kartki od dziewczyn rozsianych po Polsce, które przybyć nie mogły. Jedna karta nie doszła i był to wydruk z maila, który miał przywieźć Osobisty. A ten utknął w pracy na spotkaniu, dojechał pod sam koniec. Ja tylko wypadłam z biblioteki, dopadłam auta, zwinęłam kartkę w rulonik, włożyłam do wstążki i poszliśmy. Asia oczy miała, jak pięć złotych i ośmielę się stwierdzić, że ją zaskoczyłam i że się podobało. Tylko co my wymyślimy na trzecią część? Hm...

Siadam do swojej książki. Tą na szczęście da się otworzyć ;)

środa, 23 listopada 2016

Intensywnie

Przed nami bardzo intensywny dzień. Za chwilę jadę po dzieciaki, jakiś obiadek, a potem kierunek: Premiera Kocha lubi szpieguje Joanny Szarańskiej (mój komputer uparcie chce zmieniać na Szatańską ;) ). Jutro z kolei pasowanie moich dwóch przedszkolaków. Niby Córa od dawna przedszkolak i niby nawet pasowany, ale w końcu to zobaczę. Piątek w miarę wolny, ale za to sobota to już przygotowania pełną parą do niedzielnych urodzin. W międzyczasie oczywiście Córa na balet i taniec musi pojechać. Osobisty ją zawiezie, weźmie Syna, to będę miała sporo czasu do roboty. To będzie ciężkie, bo na imprezę idzie w piątek, więc może być ciutek niedospany. Ale obiecał ogarnąć zakupy też
Na urodzinach niestety zabraknie wujka, który leży połamany po wypadku na quadzie, dlatego w poniedziałek urodziny pójdą do niego, skoro on nie może na nie ;)
Wtorek to urodziny Syna, cukierki do przedszkola i pewnie coś fajnego w domu. A środa to Andrzejki w przedszkolu, na które zobowiązałam się coś upiec.
W kolejny piątek Osobisty mi znów ucieka na kolejną imprezę (się wyrwał chłop :P ). A 11 to już kolejne urodziny. Po drodze Mikołaj i zleci do Świąt, ani się obejrzymy. Już wczoraj zaczęliśmy kalendarze adwentowe, zostało dokończyć. Wieniec też planuję zrobić, już mam nawet świeczki. Ach. Będzie trudno. Będzie pięknie.

poniedziałek, 21 listopada 2016

13 lat...

... temu spotkaliśmy się przypadkiem. Jemu został po tym dniu wpis z zaliczeniem w indeksie, mnie - bilet do kina.
Dziś indeks jest w naszym pudle na papiery, a bilet w albumie pamiątkowym naszego dziecka. W drugim jest ulotka z "Domu nad jeziorem", na który brakło biletów jak byliśmy jeszcze tylko przyjaciółmi, 3 lata później.

piątek, 18 listopada 2016

Opuszczona rocznica

W tym całym wirze obowiązków wszelakich zapomniałam o ważnej dacie, mianowicie o 15 listopada, kiedy minęło 2 lata, odkąd mieszkamy u siebie. Przypomniałam sobie dzień potem, a tu mam czas napisać teraz.
Największą zmianą jest to, że cały dom jest ocieplony i zaciągnięty klejem. Tak naprawdę nic bardziej spektakularnego się nie stało. Owszem, podłoga na strychu jest zrobiona, sporo wełny pod dachem położonej, przeciągnięte kable z prądem na górę. Osobisty w końcu też zamontował gniazdka i włączniki i światło w większości domu włącza się już normalnie, a nie z bezpieczników. Kupiliśmy też nowy telewizor i nasz salon wreszcie wygląda normalnie z dużą sofą, ławą i dużym telewizorem. Zapomniałabym. Przecież dosypaliśmy ziemi, równając mocno teren i zmieniając koncepcje tarasu, co też wiązało się z dosypaniem większej ilości pod oknem w kuchni.
Poza domowymi rzeczami to wzbogaciliśmy się o parę krzaków ozdobnych i owocowych, kilka róż i innych kwiatów, przez co musieliśmy poszerzyć ogródek.
Jaki plan na następny rok? Wyjdzie w praniu, ale chcemy skończyć korytarz na górze (bo tam nas nie blokuje wentylacja) wstawić drzwi i zrobić naszą sypialnię, by można było zrobić schody. W przyszłym roku będzie łatwiej, bo kończymy spłacać kredyt, więc sporo gotówki zostanie w kieszeni. Szkoda, że czasu też nie przybędzie ;)

poniedziałek, 14 listopada 2016

Pięćdziesiątka

Właśnie zrobiłam pięćdziesiąt zaproszeń na urodziny dzieciaków. Tak, dobrze czytacie - 50. Samych dzieci z przedszkola jest 36. Co prawda panie zrobiły listę z kim oni się bawią najchętniej, ale... mamo, a jeszcze... i... no i... a .. będzie przykro... no i ..... Tia... Wyszło na to, że zapraszamy wszystkich, do tego kilka dziewczynek z poprzedniego i kuzynostwo. A za dwa tygodnie (!) zdecydowaliśmy się na imprezę w domu, dla babć i starszej części, która w kulkowie nie będzie miała co robić. Dziś więc wielkie przekładanie przez maszynkę do kartek, klejenie, układanie. Jutro wkleimy tekst zaproszenia i będzie gotowe. Wybraliśmy też docelowo opłatki na tort, właśnie posłałam maila z pytaniem, jak zamówić obręcze i będzie całość.
Tak, panikuję. Jest tego sporo do ogarnięcia, opłatki wybrałam, okazało się, że facet ma urlop, więc musieliśmy wybrać nowe, niektórych wzorów nie było, szukanie po necie. Masakra. Oby się na końcu opłaciło :P

A tak to u nas wyglądało w praktyce:



A teraz wszędzie mam zaproszenia :P

środa, 9 listopada 2016

Kiedy wzruszenie odbiera głos

Czekając dziś na dzieci w przedszkolnej szatni widziałam, jak Panie wieszają nową gazetkę. Z odbitych farbą dłoni dzieciaczków zrobili białego orła. Tylko głowę z koroną i ogon domalowały. Jutro mają robić flagi. Uczyli się też Kto Ty jesteś? Córa umiała trochę, nigdy jej do końca nie starczało cierpliwości, Syn w ogóle. A dziś Córa nauczyła się wszystkiego, a Syn części. Ale na pytanie A w co wierzysz? dzielnie odpowiada: W Polskę wierzę, a ja mam świeczki w oczach i gardło ściśnięte.

Dostałam też dziś zaproszenie na pasowanie. Wreszcie jest tak, jak powinno być, z rodzicami, z należytą pompą. Przecież to dla nich wielki dzień. I to też mnie wzrusza.

W końcu wszystko jest na swoim miejscu.

wtorek, 8 listopada 2016

Urodzinowo kulkowo

Po przeliczeniu dzieci, które dzieciaki chcą zaprosić wyszło prawie 20 osób. A impreza przestaje nam się opłacać jako mini urodzinki przy 14. Mini urodzinki polegają na tym, że płacimy 23 złote za osobę, oni organizują chipsy, jakieś ciastka, soczek i szampana. Ale można zamówić duże urodziny za 300 złotych bez limitu osób, z własnym prowiantem i ku temu rozwiązaniu się skłaniamy. Wtedy nie będzie problemu w zaproszeniu prawie całego przedszkola. Niestety większego wyboru nie mamy, bo i tak zapraszamy dwie grupy, urodziny łączone, to i dzieciaków będzie masa. W tej cenie jest zabawa w kulkach i na całym placu zabaw przez trzy godziny, dwie zabawy i malowanie twarzy. Dla takich dzieciaków nie trzeba nic więcej. Pamiętam doskonale, jak się świetnie bawili na tych urodzinach w maju i w sumie to nawet tych dwóch zabaw nie trzeba, bo kulki, zjeżdżalnia, tor przeszkód, samochodziki, zamek i cała reszta absorbuje całą uwagę.
Do tego jeszcze jest kącik dla rodziców, otwarty rachunek na kawę i herbatę, bo poczęstunek przywozimy my. Zamierzam jeszcze zaznaczyć rodzicom, że jak dzieciaki mają rodzeństwo, to może przyjść, byle nie za duże, bo to maluszki jednak i żeby prezenty były raczej symboliczne, bo o obecność chodzi. A to i tak niedaleko Mikołajek, więc tych prezentów byłoby do przesytu :)

poniedziałek, 7 listopada 2016

Gdy emocje już opadną...

Dziękuję za potwierdzenie tego, co czułam. Jak tyle osób to mówi, to musi być prawda. Emocje opadły, przestałam się bać, a zaczęłam cieszyć. Nawet nie na myśl, że będę mogła w spokoju poczytać, ale ogólnie.

W piątek zabrałam dzieciaki do lekarza, bo jakoś Syn kaszlał od czasu do czasu. Dostali syrop na receptę, bańki, inhalacje, nacieranie i w ogóle chorzy. A byłam przekonana, że osłuchowo czyści. Zdziwiłam się, bo wzięłam tak sobie, bo długo już pokasływali. Dziś też jeszcze siedzimy w domu. Jutro Osobisty nas zostawia, wróci z czwartku na piątek, więc musimy się wykurować. Ja wczoraj cały dzień leżałam, nawet obiad miałam pod nos podany i się leczyłam, bo jakoś też mnie rozłożyło.

Zamówiłam dzieciakom kulkowo na urodziny, zaraz będziemy robić zaproszenia. W tym roku poszłam po najmniejszej linii oporu, pokazałam im opłatki na tort i zakochali się, więc będzie prosto. Bo muszę zrobić przecież dwa przyjęcia, dla dzieci w kulkowie, dla reszty dorosłej rodziny w domu. I pewnie po dwa torty, bo każde chce z czymś innym. Na razie wybrali kucyki Pony, Dzwoneczka, strażaka Sama i Mikiego. No i listy do Mikołaja piszemy. Ambitny listopad się szykuje :)

środa, 2 listopada 2016

Sikam po nogach, ze strachu

Dwa tygodnie temu byłam u kardiologa, który w końcu dał mi namiary na krakowskiego guru kardiologii. Dziś miałam do niego umówioną wizytę. Nawet mnie nie dotknął (a człowiek się tak wypielęgnował wczoraj wieczorem, phi), nawet ciśnienia nie zmierzył. Spokojnie, nie oburzajcie się. Przy częstoskurczu badanie na co dzień nie ma sensu, bo nic się nie dzieje. Za to zebrał wywiad i zapytał, czy chcę ablację. Przyznałam, że się boję, tak po ludzku, bo to jednak wywołanie ataku, ale jestem raczej zdecydowana. Z gabinetu wyszłam więc biedniejsza o 200 złotych i ze skierowaniem do szpitala w ręce. Na 7 stycznia. Ale mam się nie przyzwyczajać, bo może się okazać, że to będzie nawet listopad, jak jeszcze będzie miejsce i pieniądze z tegorocznego kontraktu z NFZ. Gorzej, bo cały zabieg w Rzeszowie, ale chociaż tyle, że w weekend. Łatwiej będzie ogarnąć.
Boję się. Panicznie się boję. Tego, że znów będzie atak, choć wiem, że pod okiem specjalisty, najlepszego w tej branży, pod którego nóż położą się nawet koledzy po fachu. Boję się wkładania elektrod, prądu w sercu i wszystkiego po. Dziś cała dygotam, ale się nie wycofam. Chcę żyć spokojniej, bez zastanawiania się, czy przy tej czkawce/kichnięciu/schyleniu itd dostanę napadu częstoskurczu. Jakoś to będzie. Jestem w dobrych rękach, reszta się ułoży.

wtorek, 1 listopada 2016

Pojechałam na Targi Książki - kupiłam kosze na śmieci

Marudziłam Osobistemu, że chciałam jechać na Targi, ale nie miałam siły. Na co ten stwierdził, że w niedzielę pojedziemy do mojej mamy, a potem on mnie podrzuci na Targi, żeby nie stać w korku do parkingu, szukać miejsca, potem w kolejce do kasy (jak marudziło wielu malkontentów, jak się okazało), a on pojedzie z dziećmi do Ikei. Pojechaliśmy na Galicyjską, korku nie znaleźliśmy, za to miejsce postojowe eleganckie, tuż za przyczepą (jak ktoś z Was widział auto zaparkowane między trawnikiem, chodnikiem, a przyczepą, to było to moje auto :P) i postanowiliśmy iść wszyscy. Zjedliśmy obiad i szuuu w stoiska. Ja miałam za sobą kilka książek na wymianę, więc bezkosztowo przywiozłam do domu trzy nowe (przynajmniej dla mnie). Dzieciakom kupiłam bajki terapeutyczne i dwie części Tupcia Chrupcia, dostali jeszcze kolorowanki i jakieś pisemka. Pokolorowali też na jednym ze stoisk, dostali baloniki, zrobili sobie zdjęcie przy Harrym Potterze.
Ludzi ogrom, cudownie, pachnie książkami, pasją i magią. Ja wiem, że niektórzy narzekali na to, że tłumy, ale kurczę, to specyfika Targów. I choć sobie nic nie kupiłam, to nie żałuję, bo było cudownie.
A co z tymi koszami? Pojechaliśmy potem do Ikei po maselniczkę, bo nasz nowy kot zjada masło, a ja rozbiłam przykrywkę. I dzbanek, bo tylko przykrywka się ostała z moich poczynań ;) Nie było takich maselniczek, co bym nam się podobały, więc nie kupiliśmy nic. Dzbanki kupiliśmy dwa. I zobaczyliśmy takie fajne kosze na śmieci, które postawione jeden na drugim tworzą wieżę z dostępem do siebie. Mega patent, fantastyczne rozwiązanie, więc kupiliśmy cztery, żeby pozbyć się pudła na plastiki i na papiery, ujednolicić. Dużo ładniej mamy teraz. Pominę, że kupiliśmy dwa duże i dwa małe, a w domu okazało się, że te duże to są mocno za duże i wczoraj pojechaliśmy wymienić przy okazji odbierania mamy ze szpitala.
Wczoraj też pojechaliśmy na trzy cmentarze blisko mojej mamy, za nas i za nią, więc szliśmy obładowani, jak dzikie osły. Po ciemku już, cudnie, klimatycznie. Nasze groby, Millerówna zabita przez hitlerowców, Krakowiaczek, krzyż Katyński. Pełne zadumy, tłumaczenia dzieciom, czemu akurat tu świecimy. I znicz zapalony na opuszczonym grobie, bo "Mamusiu, a tu nic się nie świeci, tak pusto, zapalmy". Kocham ją. Dziś spacer na cmentarz tu, koło nas, potem powrót lasem. Złotym, pachnącym.

piątek, 28 października 2016

Szpitalnie i ogólnie też

Mamie atak minął dopiero przed 20. Ciut ponad 13 godzin, pokonała mój wynik z dzieciństwa. Wczoraj pojechałam do mamy i rozmawiałam z lekarzem. Mama nie miała częstoskurczu, a migotanie przedsionków. Gorsze cholerstwo, trudne do wyprowadzenia lekami i ogólnie skutki mogą być dużo gorsze. Na pewno dojdą jej leki przeciwzakrzepowe, bo inaczej ataki się będą powtarzać, a docelowo nawet udar mózgu. Możliwe do ablacji, ale mama się boi. Lekarz ma z nią jeszcze rozmawiać na ten temat. Została jeszcze w szpitalu, bo ma antybiotyk, wdała się jakaś infekcja. Jak organizm dobrze zareaguje to wyjdzie w poniedziałek. W związku z tym dla niej Wszystkich Świętych zostało odwołane. My musimy obskoczyć wszystko za nią, dobrze, że to te same miejsca, ale zniczy dwa razy tyle. Albo pojadę z nią tydzień później, bo my i tak zapalimy.

Rano zawożę dzieciaki do przedszkola, potem gnam na Kraków, odbieram dzieci, po obiedzie, bo inaczej bym nie zdążyła i do domu. Tu szybko jakaś przekąska, na ogródek, oni się bawią, a ja robię porządki. Dziś wsadziłam truskawki, moich już nie zdążyłam przesadzić, bo dzieciakom się zimno zrobiło. Po powrocie Osobistego, który dzień w dzień siedzi w robocie godzinę dłużej rano, a popołudniu to różnie, wsadziliśmy maliny i trzy nektarynki. Coraz więcej tego ogrodu mamy zagospodarowane.

Gorzej, bo się rozmijamy. On wraca po 17 czasem (pracuje niby od 7, od miesiąca od 6), dzieci go obsiadają, a potem ja gnam na fitness. Teraz, jak jeszcze mama doszła, to ja do południa nie mam czasu, więc nadrabiam wszystko popołudniami i tak nam czas ucieka.

Nasz nowy kot wychodzi już na pole i umie się dobijać z powrotem. W okno po prostu wbiega i rumor jest nie do przeoczenia, a na klamkę od drzwi wejściowych skacze. Też robiąc hałas niesamowity. W efekcie mam do mycia i okna i drzwi ;) Powoli staramy się oswajać kociaki. Doszliśmy do tego, że można je zostawić na dwóch poziomach, kocica na szafie, on na dole, lub przy zastawionym pokoju dzieciaków ona tam, on w salonie. Kiedyś je tak zostawiłam na pół dnia i nie było awantury, więc idziemy w dobrym kierunku. A tak naprawdę to kocica jest problemem, bo ona na niego prycha, warczy, napada i ucieka, a wtedy on za nią goni. I walka gotowa. Może jako tako się dogadają w końcu.

Miałam jechać na Targi Książki, ale odpuściłam. Nie mam siły. Coś za coś. Trudno, będą następne.

wtorek, 25 października 2016

Dziecko? Trudna decyzja... Przytłoczona jesienią

Wczoraj wróciliśmy od mojej mamy ze śpiącym Synem. Rozebraliśmy, nałożyliśmy pieluchę na noc, bo choć ostatnio noce są suche, ale ta mogła być długa, a u babci pił sporo. Jakieś dwie godziny później rozległo się: Tato, siku! Osobisty wziął go do łazienki, potem odprowadził do łóżka. Stanęłam oparta o szafę i stwierdziłam, że proces odpieluchowania mamy już za sobą. I stąd powstała refleksja, że to jest ten czas, w którym decyzja o kolejnym dziecku staje się trudniejsza. Oboje dzieci mamy już mocno samodzielne, z pokrojonego chleba sami sobie zrobią kanapkę, sami się ubiorą, rozbiorą, jakoś umyją, pożegnaliśmy pieluchy. Najgorszy czas za nami. Nie to, że planujemy trzecie, w tym temacie to planujemy wkładkę hormonalną dla mnie. Parę stówek i spokój na pięć lat.

Nie ma mnie tu i nigdzie, bo przytłoczyła i porwała mnie jesień. Wczoraj kopałam truskawki, maliny, porzeczki, hibiskusy, nektarynki, berberys i jakieś inne bezimienne dla mnie chabazie, a dziś to wkopywałam u siebie. Mama ma tego za dużo, a sił coraz mniej i mam wrażenie, że powoli przenosi ogródek do mnie. Obsadziłam sobie rów takim co się płoży i teraz ma takie czerwone owocki, wzdłuż hibiskusy. Pięknie będzie. Pominę, że tyle czasu mi to zajmuje, że przyjeżdżam z przedszkola, zabieram się za robotę, a potem mało czasu mi na ugotowanie czegokolwiek zostaje. Gnam po dzieci i tak zlatuje dzień za dniem. Nawet nie bardzo dociera do mnie, że w ten weekend już będzie grobowo. Jesteśmy w totalnym lesie, nie wiemy, jak to ogarnąć, gdzie jechać kiedy i w ogóle nic. Tyle, że znicze mamy kupione, od producenta, za takie wielkie dałam 3 złote! Bajer. No i chryzantemy kupiłam w sobotę, choć nie planowałam, ale piękne i niedrogie. W domu dochodzą mi te, które w tamtym roku zebrałam ze śmietnika, wsadziłam do garażu, na wiosnę do ziemi, a teraz zaczynają mi się rozwijać. Nie wiem, czy zdążą, ale to najwyżej będzie na ciut później, niż Wszystkich Świętych, czy Zaduszki. A to te ładne, z tych wielkich, cieplarnianych. Dwie zostawiłam w ziemi, żeby sprawdzić, jak bardzo są cieplarniane.

Plan się jeszcze skomplikował, bo moja mama dziś wylądowała w szpitalu, z napadem częstoskurczu tak silnym, że nie mogą jej ustabilizować. Nawet się nie kłóciła, jak ją zostawili na oddziale. Ciekawe, kiedy ją wypuszczą, jutro jadę jej zawieźć rzeczy, które dziś zabrał z domu rodziców Osobisty. Bo był u niej już, gdyż baliśmy się, że jak ją wyprowadzą, to wsiądzie w busa i pojedzie sama do domu. Ot, moja mama, a że komórki nie posiada, bo nie i już... No właśnie.

Nie ogarniam ostatnio. Za szybko, za dużo, za, za, za... Do tego co tydzień ostatnio Osobistemu wypadała delegacja, też go nie było, po 1 listopada też może być kolejna. A to też nam plan dnia zmienia i czasem nie mam sił siąść do komputera. Do tego dochodzi fakt, że ja od poniedziałku do piątki wożę dzieci do przedszkola, a w sobotę jeszcze Córę na tańce. Dla siebie zostaje niedziela, więc też staramy się wykorzystać na maksa. I tak mi leci ten czas, na szczęście nie przelatuje przez palce :)

sobota, 15 października 2016

Dobry 13 z fatalnym końcem

W czwartek było naprawdę przyzwoicie. Osobisty wracał z delegacji, odebrał dzieci z przedszkola, potem zakupy i nowe buty dla mnie i Syna. Naprawdę przyjemnie. A potem powrót do domu i początek fatalnego czasu.
Gdzieś w połowie drogi, na rondzie zobaczyłam kota schodzącego z drogi, włóczącego nogami. No to kazałam się zatrzymać, wypadłam z auta i do kota. Osobisty zjechał, ja kota złapałam do kurtki i jazda do weterynarza. Kot miauczy, drży cały. Ugryzł mnie, chcąc się wyswobodzić. Krew z pyszczka, ale jeszcze tliła się we mnie nadzieja, że to jakieś uszkodzenie pyszczka. W bramie lecznicy kot mi zesztywniał i zwiądł. Dobijałam się, jakby się paliło, bo to tuż po dyżurze. Otworzyła pani doktor, wzięła do gabinetu... Zapytałam, czy to koniec. Stwierdziła, że nie oddycha, ale serce bije, stracił przytomność. Tu musiałam usiąść, cała dygotałam, jeszcze napadu częstoskurczu dostałam, ona poszła po zestaw ratunkowy dla kota. Próbowała go wentylować, ale w płucach już tylko krew. Umarł. Poryczałam się, jak stałam. Osobisty nawet mnie nie chciał zostawić, choć do lecznicy mamy niedaleko, a chciałam, by zawiózł dzieci do domu. Podobno nie miał szans, nawet, jakbym była wcześniej, bo trzeba go byłoby otworzyć, a mógł tego nie przeżyć. Opatrzyła mnie i zleciła posłanie kota do zbadania, czy nie miał wścieklizny.
Wróciłam do domu, ciuchy do pralki, a ja pod prysznic. Lała się na mnie woda, a ja stałam i ryczałam. Za nieuratowanym kocim życiem, za tym, że się udusił, że nie zdążyłam...
W piątek poszłam do lekarza, mojej nie było, inna mnie ochrzaniła, że nie pojechałam z palcem na SOR od razu, że jak się ratuje, to tak się ma i w ogóle była maksymalnie nieprzyjemna. Spokojnie, aczkolwiek z lodem w oczach i głosie jej powiedziałam, że nie każdy sobie może tak jeździć, a ona ma nieść pomoc, a co do ratowania, to niektórzy mają coś takiego, jak uczucia. Odesłała mnie do chirurga. Ten zrobił wywiad, dał antybiotyk, obejrzał, opatrzył i ... prosił, bym nie zmieniała podejścia co do ratowania. Że to się stało wczoraj, a ja dopiero dzisiaj nawet nie skomentował. Tego lekarza rozumiem.
Wczoraj też skopałam sobie ogródek. Wyobrażanie sobie skurw... który potrącił zwierzę, nie sprawdził, czy żyje, albo zostawił na pastwę losu wybitnie mi w tym pomogło.

środa, 12 października 2016

Nie miała baba kłopotu, to sprawiła sobie kota

Huśtawkę nastrojów mam ostatnio taką, że szkoda gadać. W sobotę już dzwoniłam do mojej mamy, czy przyjmie naszego Leniwca, bo on się nie dogaduje z Figaro i będę musiała go oddaaaaaaać. A poza tym to ma chore zęby, nie doleczone, jak tam był i Osobistemu się ten palec  babrze i w ogóleeeeeeee. No. tak wyglądałam w sobotę, ale mama odmówiła przyjęcia Leniwca w weekend, skoro w poniedziałek ma jechać na diagnozę i zabrałam tam tylko kocicę, żeby odpoczęła od tego wariata. Choć w sumie to on już jej nie napada jakoś szczególnie, tylko jak ona prycha, to odchodzi, ale ona prycha, wystawia łapy, to on też i kotłowanie gotowe. Masakra. No ale wracając do sedna. Zawiozłam kocicę i dowiedziałam się, że moja mama go nie chce, bo wypuści, coś się stanie i będzie przeżywać, jak zachoruje będzie przeżywać i ona się już wyleczyła. Wróciłam do domu i ryknęłam Osobistemu w rękaw. A on, jak to chłop uznał, że coś wymyślimy, może jego rodzice, a może, jak już go oswoiliśmy z ludźmi to mu znajdą dom bez zwierząt.
I tak dotrzymaliśmy do poniedziałku. Kot robił wszystko, by nas ugłaskać. Łasił się, dawał buziaczki (a z pyska mu śmierdziało, jak nie powiem z czego, więc to akurat miłe nie było, ale intencje miał szczere) i do łóżka się nam pakował. Pod włos nas brał.
W poniedziałek dowiedziałam się, że zęby do usunięcia, umówiłam się na wtorek, zawiozłam go, przywiozłam kocicę, kupiłam kocimiętkę i postanowiłam walczyć. One już się tak nie tłuką, dzieci wiedzą, że mają uciekać, jak coś, musi się udać. Bo o dzieci się baliśmy, że je w tym szale pogryzą, a przecież Syn ma już bliznę na buzi po poprzedniej kocicy.
Dziś... Mam rozłożoną sofę, bo dzieci rano chciały, potem Figaro włazła i tam nadal siedzi. Leni siedzie obok mnie i liże futerko. Jak na niego prychnie, odchodzi. Jak wyjeżdżam, to go zamykam w łazience i przykładam krzesłem, bo umie otwierać drzwi z klamki. A nie chcę ich samych zostawić, bo a nóż nie odejdzie?

Wesoło mamy, a wczoraj było jeszcze weselej...
Wracamy z kotem do domu, wszyscy, bo dzieci chciały Osobistemu pokazać rybki w lecznicy, a ja im wszystkim fontannę na rynku, dzwoni telefon. Kuzynka Osobistego, że u nas stoi straż i co się dzieje. No oczywiście, że nie wiemy, bo nas nie ma. Obiecała podjechać i sprawdzić. Naprawdę nie ma daleko, ale ja w tym czasie już widziałam:
Kota na dachu
spalony dom
spalone część domu
przewrócone rusztowanie i wybite okna
przewrócone rusztowanie i kogoś przywaliło

Z milion razy mi to przez głowę przebiegło, nim oddzwoniła, że któryś sąsiad palił coś w ogrodzie i stąd straż. Faktycznie, palił. Widziałam te kłęby dymu, nim wyjechaliśmy, ale to mi oczywiście do głowy nie wpadło, bo czemu akurat by mieli stać u nas? Rozwiązanie przyszło dziś. Samo. Do głowy mojej. Stali u nas, bo u nas jest najszerszy podjazd w okolicy.

Ale i tak mam kilka nowych siwych włosów.

środa, 5 października 2016

Pytonek

Notka miała się pojawić w poniedziałek, ale jakoś mi tak zeszło i nie wyszło, a wczoraj z kolei wyszedł, ale internet, a nie chciało mi się na udostępnionym z komórki.
Ale do rzeczy...
W niedzielę świętowaliśmy awans zrobiłam lasagne, jak dla pułku wojska, cannelloni, tym razem w ilości rozsądnej, do tego rafaello na krakersach, mini pączki (te dwa w ilościach dużych, bo na poniedziałek na fetę w pracy też) i ciacho z czekoladowym spodem, bitą śmietaną, galaretką i truskawkami. Zjedliśmy lasagne i cannelloni i... Legliśmy na sofie, jak cztery pytonki. Nic tylko leżeć i trawić. Późnym wieczorem dobiliśmy ciachem z bitą śmietaną i naprawdę mieliśmy dość. Co prawda liczyliśmy na romantyczny koniec wieczoru, już bez dzieci, ale oboje uznaliśmy, że dwa pytonki nie mają szans, bo każda pozycja narusza brzuch :P Mieliśmy przenieść świętowanie na następny dzień, ale Osobisty wrócił znów z pracy w charakterze pytonka i tyle z tego było :P


W poniedziałek z kolei z dzieciakami pojechałam po kota. Kociak ma za sobą koszmarną historię mieszkania w zamkniętej kuchni, bez kuwety, z bałaganem, śmieciami i chorą właścicielką w pakiecie. Z klatki w lecznicy po prostu wszedł do transportera i tak został do naszego domu. Nie przeszkadzał mu deszcz, samochód, dłuższa droga (spadł deszcz, to wiecie, umiejętność jeżdżenia większości kierowców spadła do poziomu 5 km na godzinę, a tiry się składały na małych górkach), nic. Potem co prawda wlazł w najciemniejszy kąt i tak siedział, ale powoli dawał się głaskać. Moja kocica się go boi okrutnie, on ją goni, chyba dla samej zabawy, ona ucieka, więc on ją goni i tak w kółko. Wczoraj tłukły się 3 razy, do tego nabrudził Córze na łóżko. Piorąc kołdrę obiecałam sobie, że go oddam i ... poryczałam się. Do tego jeszcze wieczorem Syn włożył paluszka między łóżko, a ścianę, przynajmniej tak mówi i mimo przeciwbólowego płakał. Osobisty, jak wróciłam z fitessu, zabrał go na SOR, wrócili z ręką w szynie i diagnozą mocno niepewną, bo niby złamania nie widać, ale u tak małego dziecka są w większości chrząstki, a nie kości i na nich nie widać, czy są złamane, czy nie. Jak będzie dalej boleć, mamy się zgłosić do ortopedy. Wieczór więc miałam załamkowy, ale potem pomyślałam, że wziąłam kota, to muszę go oswoić, szczególnie, że do nas się już łasi, mruczy i jest naprawdę przymilny. Siedzi więc z kuwetą w łazience i mamy sukces. Zamieniłam po prostu żwirek na papier i podziałało. Pewnie dlatego, że on na papier się załatwiał w lecznicy. A z kocicą się powoli też dogada. Nie oddam go łatwo. Bo oni go wypuszczą do dzikich kotów, a jak to tak, takiego przytulaka?

środa, 28 września 2016

Cudowny tydzień i o kocie w nowym futerku

Poprzedni tydzień był ciężki, bo dzieciaki najpierw trochę kaszlały, osłuchowo czyści, ale zatrzymałam w domu, a w czwartek Córa zaczęła się skarżyć na ucho. W piątek więc laryngolog, zapalenie obu uszu, antybiotyk doustnie i do uszu i zakaz wychodzenia do wtorku.
Najbiedniejszy Syn, bo musiał siedzieć z nią, bo jak on na pole, to ona też i siedzieli oboje, aż tata wrócił. A Osobisty w poniedziałek o 15 miał konferencję z USA, skończyli o 16, a potem jeszcze dosiedział, bo... podpisywał aneks do umowy na awans. Czekał na niego dawno i w końcu się doczekał. W niedzielę świętujemy :)
Natomiast wczoraj na kontroli okazało się, że uszy zdrowe i... Córa nie musi już nic brać do nosa, ani sterydów, ani żadnego psikacza, nie musi brać antyalergicznych, skończyliśmy pędzlowanie gardła i wszystkie zabiegi. Wywalczyliśmy migdały bez zabiegu! Jakby mi ktoś kamień z serca zrzucił i skrzydła doczepił. Dawno się tak nie cieszyłam, jak wczoraj, prawie się poryczałam w tym gabinecie. Warto było, choć ciężko i litrami łez okupione.

Jak zginął nam kot obiecałam Córze, że on wróci w innym futerku. Myśleliśmy, baliśmy się, rozważaliśmy i niczego mądrego nie udało nam się ustalić. U nas tylko dom wychodzący, mamy taras, w którym drzwi są otwarte, dzieciaki też nie pilnują, otwierają, bo coś chcą zobaczyć, iść do piasku itd. Jasne, strach, że przejedzie, ja co rano, jak kocica nie weszła przy wychodzeniu Osobistego mam czarne myśli. Ale z dwoma zawsze łatwiej wyjaśnić ewentualną stratę. I tak myśleliśmy, wahaliśmy się, a ja pewnego dnia weszłam na FB i zobaczyłam, że czarny wyszczupla i pasuje do wszystkiego. Ze zdjęciem czarnej kotki. Kto udostępnił, ten wie, czyja wina :P
Zadzwoniłam. Koteczka ma około 5 lat, została zabrana z koszmarnych warunków, jak właścicielka pojechała do DPS. Zamknięta kuchnia, zero kuwety, koszmar... Teraz jest w lecznicy. A mnie stanęła przed oczami Figa, którą też wzięłam dorosłą, bo pani nie wyobrażała sobie życia z kotem będąc w ciąży. Nowe futerko?
Zadzwoniłam do lecznicy, jaki jest stan kota, takich decyzji nie podejmuje się jednak na gorąco. Okazało się, że to kocur i wczoraj został wykastrowany. Pani zadowolona, że dom wychodzący, bo to uciekinier, chce im klatkę rozwalić, już ją otworzył. A mnie stanął przed oczami Rudy. Dwa koty w jednym futerku do nas wrócą. Tak, wrócą, w piątek jadę po nowego członka rodziny. Nie wiem, jak będzie, nie wiem, czy z Kocicą będą się lubić, nie wiem, na ile go się uda ugłaskać, nie wiem, czy poradzimy sobie z uciekinierem. Wiele niewiadomych, jedno pewne: Muszę to zrobić.

Za tęczowym mostem

Zapłacz, kiedy odejdzie,
jeśli Cię serce zaboli,
że to jeszcze za wcześnie
choć może i z Bożej woli.
Zapłacz, bo dla płaczących
Niebo bywa łaskawsze,
lecz niech uwierzą wierzący,
że on nie odszedł na zawsze.
Zapłacz, kiedy odejdzie,
uroń łzę jedną i drugą,
i - przestań nim słońce wzejdzie,
bo on nie odszedł na długo.
Potem rozglądnij się w koło,
ale nie w górę; patrz nisko
i - może wystarczy zawołać,
on może być już tu blisko...
A jeśli ktoś mi zarzuci,
że świat widzę w krzywym lusterku,
to ja powtórzę: on wróci...
Choć może w innym futerku
/F.J. Klimek/

czwartek, 15 września 2016

O spotkaniu dwóch autorów

W piątek zostawiłam Was z ciii, żeby nie zapeszać i zapadłam się pod ziemię, zamiast opowiedzieć, czego to mieliśmy nie zapeszać. Chodziło o to, że umówiłam się z Markiem na spotkanie. Tym razem wszystko się udało. W asyście trzech mężczyzn, czyli Osobistego, Najlepszego Przyjaciela i Syna (Córa została u babci, by nie powiększać szansy na szybkie kończenie spotkania) pojechałam do Krakowa. Cel: Rynek. Obstawa nie tyle z racji obawy przed Markiem, ale z faktu, że Osobisty chciał poznać, a Przyjaciel miał mnie odwieźć, jakby Syn uznał, że koniec i jedzie z tatą do domu.

Jaki jest Marek? Taki, jakiego go znam z maili i rozmów telefonicznych. Uparty, krnąbrny, bezczelny, charyzmatyczny, zabawny, inteligentny, sympatyczny. O książce zamieniliśmy może z pięć zdań, potem rozmowa toczyła się na różne tematy od kwantów, teorię Darwina, logikę, przypadki, przeznaczenie... Szaleństwo. Cud, że nas z knajpy nie wywalili, bo było chwilami bardzo głośno. Marek jest szalenie ciepłą, nastawioną na ludzi osobą. Nie miał znaczenia wiek, płeć, nic. I jeszcze jedna, dla mnie ważna rzecz. Jak wiecie, albo i nie, ja mam baaaaardzo duże uczulenie na dotyk. Nie lubię, jak się mnie dotyka i już. Mało osób ma możliwość klepnąć mnie po ramieniu i nie wywołać u mnie usztywnienia. Kto mnie zna dłużej, ten wie to doskonale. Na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby, które mogą zrobić coś więcej. A Marek może. Nie mam poczucia zimna, sztywności, ani nic. A dla wtajemniczonych: może mnie pocałować w rękę ;) niesamowity jest, prawda?
Mimo Syna u boku, z którym co jakiś czas któreś z nas szło na spacer, bawiłam się świetnie. Bardzo miło i emocjonująco spędzony czas.

Niestety, jakoś spotkanie nie przyczyniło się do wzrostu aktywności pisarskiej :P za ciepło, za bardzo letnio jeszcze, intensywnie... Jedynie ja przypomniałam się wydawnictwom. Jednak obiecuję poprawę, bo wstyd tak zaniedbać bohaterów, potem zrobią po swojemu i będzie kłopot ;) Na razie jednak dzielę czas na zbieranie malin i przerabianie ich na ciast/sok/dżem, na dżem z dyni, jakieś porządki domowe i koło domowe, w tym w na grządkach i tak mi czas ucieka przez palce. Nawet na fitness nie chadzam, książek nie czytam. Opuściłam się strasznie. Jeszcze dziś impreza w przedszkolu, potem jakiś grill w weekend i może chwila oddechu...

piątek, 9 września 2016

Wszystkiego po trochu

Przez zawirowania przedszkolne zapomniałam się pochwalić, że Osobisty kupił mi auto. W sumie to mam go od początku sierpnia. Bordowa Astra. Bryła mi się nie podobała, ale 90 KM przekonało ;) A w poniedziałek sprzedałam swojego Lwa. Stąd możecie mniemać, że ubezpieczyciel w końcu wypłacił mi pieniądze. Nazwijmy to kwotą bezsporną, bo o resztę się jeszcze biję. Ale w każdym razie jeździć czym mam, już lubię nowe auto, a ono chyba lubi mnie. Wczoraj przyszły zamówione do niego felgi, wieczorem mają być koła do odebrania. Ciekawostka: moje auto było dwa dni wcześniej zarejestrowane, niż auto Osobistego.
Z przedszkolem różnie. Syn czasem płacze i trzyma się kurczowo mojej szyi, że muszą go odrywać, czasem idzie i się nawet nie obejrzy. Ale po jest zawsze zachwycony. Ja też. Codziennie na polu, z podręcznikami się dogadałam. Na spotkaniu spędziłam dwie i pół godziny, ale wiem, co będzie za tydzień, a co w Dzień Dziecka. Bosko.
Jak się zbierze grupa, będzie w przedszkolu balet, gimnastyka z piłką, gimnastyka korekcyjna i taniec nowoczesny. Na wszystko, prócz nowoczesnego, Córa chce chodzić, Syn też, prócz baletu, oczywiście ;) Za tańcem nowoczesnym sama nie jestem dla tak małych dzieci. Nad korekcyjną poważnie myślimy, bo oboje siadają nie po turecku, tylko z piętami na zewnątrz i Córze już trudno po turecku się bawić. Do piątego roku życia to nie problem, czyli mamy niecałe 4 miesiące ;), ale wchodzi w nawyk. A ja nie zawsze ją jestem w stanie upilnować. A to w godzinach, jak jest w przedszkolu, pół godzinki. Oby wcześniej była jakaś diagnoza, bo nie chcę wyskakiwać przed orkiestrę i posłać ją, jak nie potrzebuje, choć każdy ruch wskazany.
I jeszcze jedno... Córa chce chodzić na taniec towarzyski. Tego w przedszkolu nie ma. Znalazłam w mieście moich rodziców, w soboty. Do tego w soboty jest jeszcze balet. I ona chce chodzić na oba. Wczoraj przeprowadziliśmy poważną rozmowę, czy da radę, ale jest tak zajawiona, że obawiam się, że na rzęsach stanie. Jutro jedziemy w związku z tym na 10.30 na taniec towarzyski, potem godzina przerwy i eliminacje do baletu. Ona już coś tam umie, więc nie trafi do grupy początkującej. Chciałabym z jednej strony, by miała godzinę przerwy, ale jakby nie miała i balet byłby o 9.30 to ja jeszcze bym zdążyła na jakiś fitness na 10. A Syn u babci. Ale nawet jak nie, to nic się nie stanie. I mamy umowę, że jak poczuje, że nie daje rady 5 dni w tygodniu przedszkole plus treningi w sobotę, to rezygnujemy. Tu łatwo, bo płaci się za miesiąc.
Widzę, że taniec to jej pasja, niesłabnąca od dwóch lat prawie. I wiem, że ta inwestycja zwróci się, jak będzie większa, bo więcej osiągnie, skoro już zaczyna. Dlatego z chęcią z nią pojadę, choć to 50 km nadwyżki. A:e przy okazji mamie pomogę :)
A jutro popołudniu... Ale to ciii, nie chcę zapeszać ;)

czwartek, 1 września 2016

Kości eeee, granat został rzucony

Przed chwilą posłałam skargę do kuratorium. Każda skutkuje fizyczną obecnością pracowników na terenie placówki, więc...
A w poniedziałek po przedszkolu pojechałam z dziećmi do sklepu. Kupiły bombonierki, do tego pralinki w małym pudełku i róże. Sztuczne, bo ciocia dłużej będzie pamiętać i nie będzie musiała wyrzucać. Logiczne, prawda? Pojechaliśmy tam popołudniu. Bilans? 2:2, bo obie z wychowawczynią Córy się popłakałyśmy. Smutno mi się tak koszmarnie zrobiło, bo lubiłam obie ciocie, one serce dawały tym dzieciakom, robiły kawał dobrej roboty, a w nagrodę dzieci są im odbierane. Ech...
Dumna jestem i spokojna, bo do nowego przedszkola weszły i zostały. W poniedziałek pierwszy raz Córa, we wtorek już z nimi nie siedziałam, bo Syn uznał, że mam sobie iść, bo mu przeszkadzam. I dobrze. Są szczęśliwi, w to mnie utwierdza w przekonaniu, że to była dobra decyzja. Uczyć się jeszcze zdążą, lat na zabawę nikt im nie wróci.

A tak na koniec, dla uśmiechu:

Osobisty siedzi bez koszulki, bo właśnie skończył robić i wziął prysznic. Syn siedzi mu na kolanach i dotyka palcem jego sutków.
- Co masz?
- Sutki.
- Ja też mam czułki? - podnosi sobie koszulkę i sprawdza. - Mam, mam.
Złazi z kolan i idzie do mnie, chce podnieść bluzkę.
- Pokaż mi czułki.
- Nie.
- Chcę - tupnięcie nogą.

Kurtyna...

Córa do mnie:
- Mamo, a to boli, jak urywają i przyszywają głowę, jak rodzi się dziecko?

Dzięki medycynie, że wymyśliła cesarkę, mogłam spokojnie wyjaśnić ;)

piątek, 26 sierpnia 2016

Z frontu przedszkolnego

Pewnie jesteście ciekawi, co u nas. Dwie bitwy z czterech stoczyłam. Pierwszą był Syn w przedszkolu. Podoba mu się i bawi się, choć początki ma trudne, bo się do nas przykleja. Chodzimy na dni adaptacyjne i wczoraj byłam ja, dziś Osobisty.To bitwa wygrana, bo mówi o przedszkolu "nasze" i opowiada o nim i plecak i buty tam zostawił. Bez Córy jeździmy, bo od wtorku jest u babci i wracać nie chce. Ta bitwa do wygrania.
Wczoraj pojechaliśmy do Córy, bo chciała więcej ubrań i od razu złożyłam skargę do pani dyrektor. W efekcie już nie mam dostępu do systemu, dzieci już nie chodzą do tamtego przedszkola. Jeszcze muszę rzeczy odebrać, a dzieci się chcą pożegnać z ciociami. One nic nie zawiniły, chcę z nimi porozmawiać, podziękować za opiekę. To nie jako bitwa, to po prostu chcę zrobić.
Ostatnią bitwą będzie skarga do kuratorium
A nowe przedszkole. Mają podręczniki, takie, jak w poprzednim, ale jak usłyszeli, że tam nie ma pakietu dla pięciolatka, który nie przygotowuje do szkoły, oświadczyli, że zamówią jej inny. I innym dzieciom w jej sytuacji. Da się? da. Będzie też spotkanie z rodzicami, dla mnie nowość, bo tam nie było.
Zobaczymy, co dalej...

środa, 24 sierpnia 2016

Nadwrażliwa matka vs przedszkole

Mam problem. Z przedszkolem. Jak wiecie, chwaliłam go bardzo, choć i zastrzeżenia miałam. Ale wczoraj wpadłam na plac zabaw po dzieci, jak burza gradowa. A to dlatego, że dostałam maila o konieczności zapłaty za podręczniki. 220 złotych mnie tak nie wkurzyło, (plus 90 za Syna), jak fakt, że są to podręczniki przygotowujące do podjęcia nauki szkolnej. Przypominam, że Córa za rok do szkoły nie idzie. Ciocie zapytane o to powiedziały, że nie mają 6 latków, a że 5 latki robią "0":
"Takie rządy".
To poszłam popołudniu do rządów i wyszłam wściekła po paru minutach. Osobisty został do końca i rozmawiał. A czemu ja wyszłam? Bo pani mi powiedziała, że zgadzałam się na program, jak zapisywałam dziecko, a teraz mam pretensje. Prawie, jak morda w kubeł, nie bulgotać. Wcześniej mi próbowała wmawiać, że będę dumna, jak inne dzieci się dopiero będą uczyły czytać, a ona już będzie umiała. Moje "nie chcę, żeby uczyła się czytać i pisać" zostało olane. Ach, przepraszam, zaproponowała mi, że ona nie będzie robiła tych części książeczek. Albo możemy ich nie kupować (o podstawie programowej się przypomniało babie nagle), no ale inne dzieci będą miały. I właśnie te dwa rozwiązania są do kitu, bo inne dzieci będą miały, a ona nie.
Z rozmowy z Osobistym wyszło, że najwyżej sobie powtórzy ten materiał, że się nie zorientuje, że powtarza, bo będzie inny podręcznik i w ogóle niech pan zobaczy, jakie ładne kupiliśmy.
Bo moje dziecko to jest kretynem, które nie zajarzy, że już Ala ma kota czytała... Zniechęci się i tyle. Albo jej dowalą innych zajęć, a w szkole będzie się nudzić. Do porozumienia nie doszli, bo Osobistego slogany, że będzie jej lepiej, będzie umiała więcej, lepiej i szybciej nie przekonują.
Robię dym, dzwoniłam już do kuratorium i nie mają prawa mi odmówić i zmusić jej do nauki zerówkowej. Ale oni chcą i już... Jutro jedziemy do innego przedszkola, zobaczyć, jak tam jest, bo tam nawet im się nie śni robić zerówki pięciolatkom (ona skończy w grudniu dopiero), które nie idą do szkoły, nie mają jeszcze podręczników, bo przecież muszą zrobić diagnozę, czy dziecko się nadaje itd.

Ta sytuacja to był taki kamyczek z lawiny. Ja ją w tamtym roku chciałam przepisać do grupy niższej, żeby robiła dwa razy trzylatki, jej by nie obeszło jeszcze, a dziś nie byłoby problemu. Ale nie, bo przecież będzie szła innym programem, nie będzie zerówki dla takich małych, dostosujemy. A teraz nie ma o tym mowy. No i ja nadal pamiętam pasowanie bez rodziców, gdzie było mi bardzo przykro, a pni dyrektor mi powiedziała wtedy, że dla dziecka nie ma to znaczenia i woli, by rodzice byli na warsztatach, a nie na pasowaniu. Jakoś rok po tym, jak zrobiłam dym, się dało zrobić z rodzicami.

Ciocie są fantastyczne. Zajęcia są cudowne, atmosfera super. Tylko dyrekcja do chrzanu. I ja wolę zmienić jej przedszkole, niż zrobić krzywkę powtarzaniem roku. Albo i dwóch, bo jak diagnoza jej wykaże, że w 2018 nie będzie gotowa, by podjąć naukę (będzie miała wtedy 6 lat i 8 miesięcy), to znów zrobi zerówkę, tym razem w szkole. Taki był nasz plan. Rodziców. Przedszkole miało inny. No cóż, znajdziemy taki, w którym dziecko zależy od nas, a nie od nich.

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Wakacje 2016, czyli morze może być fajne

W drogę wyruszyliśmy w piątek po 21. Zapakowani po dach i jeszcze trochę, bo jeszcze boxa mamy. Dzieciaki dotrwały do stacji benzynowej, czyli jakieś 7 kilometrów, a potem poszły spać. Zaczęło się z przygodami, bo chcąc jechać A1 zabłądziliśmy, fatalne oznakowanie nie pomogło i nadrobiliśmy z 40 kilometrów w jedną stronę. Masakra. Już wracać się chciałam, bo zgubić się trzy razy, w tym raz w zgubieniu może zdenerwować. Na szczęście stery dzierżył Osobisty, kazał się zamknąć i jechał dalej. Jechało się ciężko, następnym razem nie puszczę go do roboty w dzień wyjazdu. I do tego na samym końcu trafiliśmy na korki w Koszalinie, dzieciaki już nie spały, więc co chwilę siku, pić, coś tam jeszcze. Na miejscu byliśmy po 11. Oczywiście nie była to jazda ciągiem, bo z dwa razy się zatrzymaliśmy, żeby rozprostować kości i dwa, żeby się zdrzemnąć. Od razu pojechaliśmy na miejsce, jeszcze dwa kilometry wcześniej zatrzymując się na siku i żeby zobaczyć morze. Dzieciaki najpierw bały się szumu, a potem nie chciały nam w samochód wsiąść. To drugie morze Córy, ale wtedy miała półtora roku, to nie pamiętała. Domek już był gotowy, więc rozłożyliśmy się i jazda nad morze.

Od początku. Pleśna to dziura, jakich mało. TAm nawet asfalt najczęściej nie występuje, tylko drogi gruntowe. najbliższy sklep spożywczy/przemysłowy/bar w jednym jest oddalony kilometr od miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Piechotą. Bo autem, po normalnej drodze to 4. Do latarni w Gąskach 4 km plażą. Drogą 14. Tam nawet numerów domów prawie nie ma, tylko numery działek. Możecie sobie więc wyobrazić, jaka dziura. Ale cudna dziura, bo...

Ach... Takie morze to ja lubię. Puste plaże, od człowieka do człowieka dziesiątki kilometrów, czy się wyjdzie rano, czy wieczorem. Dzieciaki mają miejsce, by pobiegać, pobudować, nie trzeba pilnować swojego metra kwadratowego. Morze czyste, podobno najczystsze w okolicy i podobno najwięcej jodu nad morzem przez mikroklimat. Faktycznie, czuło się w zatokach, a po powrocie powietrze za gęste mi się wydaje. I do plaży mieliśmy z 300 metrów.



W sobotę pierwsza kąpiel zaliczona, bo pogoda była, a jak już zobaczyli wodę, to musieli wejść. Strach poszedł daleko, owszem, musieliśmy ich trzymać, bo fale, ale wyjść nie chcieli, nawet, jak barwa skóry wskazywała, że wyjść należy.
W niedzielę przypadała nasza rocznica ślubu. Pojechaliśmy do Ustronia Morskiego na rocznicowy obiadek. Normalnie nie przepadam za rybami, ale być nad morzem i ryby nie zjeść, to grzech ciężki. Zamówiliśmy sobie dorsza, łososia i morszczuka. Porcje był ogromne, najedliśmy się po kokardki i jeszcze więcej, bo do tego frytki i surówki, ale było warto. Nawet dzieciaki spróbowały, a one do ryb ostatnie. Tu wciągały kawał za kawałkiem. I jeszcze ten widok na morze... Po jedzeniu wskazany spacer. Na molo marsz. I kąpiel dzień drugi, zaliczona. W ubraniu. Fala przyszła i mnie schlapała po pas, Córę nawet wyżej. Ze śmiechem poszliśmy do auta, tam legginsy w dół, kieca została, ja w mokrych portkach. I na zakupy, bo coś jeść trzeba.
Na wieczór zachód słońca nad morzem. Cudnie.



Poniedziałek to było święto i morze też sobie święto zrobiło. Co z tego, że słońce, jak wiało, jak głupie. Dlatego wybraliśmy się na spacer do latarni w Gąskach. Szło się długo, szczególnie, że z soboty na niedzielę był sztorm i dzieciaki zbierały pióra, muszelki, kamyczki, zagubione foremki i inne skarby. I pieska chcieliśmy ratować. Zataczał się, wchodził do wody, odbiegał, jak do nas doszedł okazało się, że tylko na trzech łapkach chodził. Ale zapytana o niego pani, co chwilę szła z nim zeznała, że on z baru w Pleśnej i codziennie chodzi na plażę się kąpać. Faktycznie go potem widzieliśmy. W Gąskach obiad, lody, wysyłanie kartek, siedzenie na gąskach i powrót do domu. Lasem, bo wiało w oczy.



Do domku poszłam sama, Osobisty z dziećmi prosto na plażę, ja tylko doniosłam stroje kąpielowe, zabawki i jakiś prowiant. Uwielbiam tą plażę. de facto można się rozebrać i przebrać bez obawy, że ktoś zobaczy. W ten dzień zbudowaliśmy sobie wał obronny i chcieliśmy dzieciom jeziorko zrobić. Bohaterska obrona wybrzeża skończyła się naszą sromotną klęską. Zmyło nas z 40598765678 razy, dzieciaki zwątpiły w połowie, a my siedzieliśmy z tyłkami w morzu i kopaliśmy, co chwilę zalewani. Chwilo, trwaj...

Wtorek i środa to plażowanie, choć bez smażenia, bo zimno było, pochmurno, ale w piachu da się kopać, prawda? A wieczorkiem wyprawa do Pleśnej centrum (jak to brzmi, pięć domków na krzyż i knajpa), na plac zabaw, po drodze do domu zbieranie opału i ognisko.

A w czwartek lało i paskudnie było. Pojechaliśmy do Kołobrzegu.


Chwila na plaży, odwiedziny molo, gofry i czekolada, a potem spacer do latarni morskiej. Tuż pod nią padało, więc biegiem do muzeum, co w podziemiach się znajduje. A tam, największa muszla w Polsce 150 kg! Piękna. Do tego różne kamienie, szlachetne, półszlachetne i inne. Złoto, bursztyny, ametysty w tych swoich jaskiniach. I skamieniałe jaja dinozaura w gnieździe. Robi wrażenie. Na nieszczęście zapomnieliśmy dużego aparatu (w ogóle, nie tylko tam) i zdjęcia mam marnej jakości.


Po zwiedzaniu zeszliśmy na nabrzeże, a tam statki i dzieci chcą płynąć. Mama też. Tylko mama chciała dużym, a dzieciaki wybrały wojskową skorupkę. Torpedowiec. Kupiliśmy bilety, wsiadamy... A pan radzi iść na górę, bo na morzu sztorm! RATUNKU!! Oczywiście, że się nie bałam. No nie mogłam się bać, bo dziecko trzymałam, ale w środku cała dygotałam. Syn się nie bał wcale, ale on nie zdawał sobie sprawy z tego, jak to może być niebezpieczne. Wychyły były z 30% na boki, a dziobem brał wodę chwilami. Kto to w ogóle wymyślił? No dobra, ja się pytałam dzieci, czy chcą. Po zejściu znowu deszcz, więc się schowaliśmy pod daszek i nawet szantę się udało usłyszeć. A dzieciaki chciały płynąć znów.



W piątek w końcu dopisała pogoda, więc plażowaliśmy do zachodu słońca. W sobotę musieliśmy opuścić domek o 10, ale postawiliśmy auto obok i na plażę. Udała się znów pogoda, więc korzystaliśmy. A morze prawie płaskie! Zmieniliśmy miejsce plażowania, na takie, że po paru metrach głębszego morza była płycizna i tam.. Ryby i meduzy. Ja pierwszy raz widziałam i miałam w rękach meduzę, Osobisty już widział. Złapałam jedną do wiaderka, a taką malutką, nie większą niż wapno rozpuszczalne do ręki. Wiem, że podobno parzą, ale łapałam tak, że macki miały od góry. A jakie dzieciaki szczęśliwe.



Szybki obiad w Gąskach i o 18.40 siedzieliśmy w aucie. Do domu dotarliśmy o 5 rano.

Polecam miejsce każdemu, kto ma auto, bo bez auta, ani rusz. Pogoda może nie dopisała, ale posiedzieć, pobawić się i odreagować się dało. Z dziećmi idealnie, bo przy plaży nie ma pierdół do kupienia, więc nie ciągną, pusto, przestronnie. Minus taki, że jak się trafi na sąsiadów imprezowiczów (my mieliśmy to nieszczęście), to w tych domkach nie ma wcale wyciszenia.

No i bilans strat: Dwa kolczyki. Jeden kupiony dzień wcześniej przy szarpaninie spadł i chyba go ktoś zdeptał, bo pękł. Może się uda naprawić. Drugi, pamiątka z Chrztu, zgubiony w sobotę. Wiemy kiedy, Córa nawet znalazła zapinkę, ale kolczyka się nie udało. Osobisty sobie pomyślał, że to taka opłata dla morza za zdrowie Córy. Niech Neptun dobrze się nim opiekuje. A może ktoś kiedyś znajdzie kolczyk serduszko i przyniesie mu szczęście. My wysyłamy znalazcy nasze ciepłe myśli.

Było fajnie, energetycznie, czasem męcząco, ale dzieciaki już chcą wracać :) Może za rok ktoś będzie chciał z nami odwiedzić klimatyczną dziurę na końcu świata?

Odgruzowuję się

Wróciliśmy z wakacji. Wczoraj o 5 rano postawiliśmy stopy we własnym domu, przenieśliśmy dzieci do łóżek i sami padliśmy, jak kawki. Cudownie wraca się do czystego domu, bo ja zawsze sprzątam przed wyjazdem gdzieś, tyle, że teraz mam w mojej i tak małej łazience jeszcze mniej miejsca, bo prania mamy ogrom. Dość powiedzieć, że czerwonego i różowego zebrała się cała pralka (6kg wsadu mamy). Jak się odrobię, chwilę odpocznę, bo wczoraj jeszcze po kota musieliśmy obowiązkowo jechać, to Wam opiszę wszystko, bo jest co.
Dla smaczku powiem, że świętowaliśmy 6 rocznicę ślubu, płynęliśmy statkiem torpedowym przy 4 w skali Beauforta (tak się pisze?) i łapaliśmy meduzy ;)
To do potem :)

wtorek, 2 sierpnia 2016

Po urlopowa rzeczywistość i wolny dzień

Dzień po powrocie Osobistego do pracy zaczęliśmy z przytupem, choć powinnam raczej napisać z przygruchem, bo Syn wlazł rano na sofę, po czym spektakularnie z niej zleciał prosto na głowę. Potem ucierpiał jeszcze talerzyk, który chciał być UFO i spadł z ławy. Do listy nieszczęść trzeba dopisać jeszcze Syna, który wszedł we framugę, gdy szedł myć zęby i Córę, która z kolei weszła w drabinę. Normalnie bałam się ich wieść do przedszkola. To znaczy bałam się, bo dzieci nieszczęścia dziś, ale też dlatego, że przez urlop Osobisty woził ich sam. W efekcie Syn leci do przedszkola na skrzydłach i wychodzić nie chce. O płaczu nie ma mowy, a w sobotę płakał, bo przedszkole zamknięte, a on chce iść. Tia... I bałam się, że mi dziś zrobi pokazówkę specjalną, jaki to on biedny i że on nie chce i mamuuusiu....
Doczekałam się. Samotnego stanie w szatni, bo pobiegli i nawet buziaka nie chcieli. Co więcej, zakomunikowali mi, że oni jedzą w przedszkolu i mam przyjechać po podwieczorku. Ciocie wiedzą, że jak będzie jęczał bardzo, to mają dzwonić, ale już pora leżakowania i nic. W związku z tym jadę na 15, a Syn zakończył aklimatyzację. A w piątek jedzie na wycieczkę statkiem po Wiśle.
W związku z dniem wolnym od dzieci miałam zrobić wolne sobie, ale znowu mi nie wyszło. Bo panowie od koparki przyjechali, to muszę im mówić, gdzie sypać ziemię. A że głupio tak nic nie robić, jak inni robią, to zabrałam się za pisanie. Kilka scen nowych powstało, pogaworzyłam z Markiem, zrobiłam pranie, umyłam podłogę i teraz mam czas dla Was :)
Odliczamy dni do kolejnego urlopu, bo z 12 na 13 jedziemy nad morze na cały tydzień. Oby tylko była pogoda.

niedziela, 31 lipca 2016

ŚDM z Krakowa, na spontanie

Wczoraj pojechaliśmy rano do moich rodziców. Miasto całe w drogowskazach, pielgrzymi akurat szli na pociąg, dworzec pełny. Szliśmy przez Rynek koło Francuzów z flagą, cudownie, dzieciaki zauroczone bardziej, niż fontanną. Potem plac zabaw, czas u mojej mamy i powrót do domu. Wróciliśmy przed 16 ze śpiącym Synem. Osobisty poszedł pogrzebać w autku, a ja usiadłam na schodach i mówię do niego:
- Wiesz, tak sobie myślałam i myślałam i żal mi trochę tego Krakowa teraz.
- A wiesz, że też pomyślałem, że może warto byłoby pojechać? - usłyszałam w odpowiedzi. Pytanie do Córy, czy chciałaby jechać, zerk na plan, bo my nic nie wiedzieliśmy. Brzegi kawałek, pozamykane, logistyki zero. W międzyczasie wstał Syn. Mówię, że może Franciszkańska, bo musi wrócić, może się uda. Sprawdzam autobus, mamy 20 minut do odjazdu. Ja pakowałam wodę i ciastka, on przebierał dzieciaki i w biegu dawał Synowi jeść i pojechaliśmy. Autobusem. Z Ronda Grunwaldzkiego na Rynek Grodzką, potem pod Okno. Weszliśmy na tyle wcześnie, że byliśmy bardzo blisko.
Atmosfera nieziemska. Jako, że nasz wyjazd to spontan, to nie mieliśmy nic, ale pani obok dała nam koc. Dzieciaki wołały z ludźmi "Papa Francesco" i klaskały. Jak zaczęły śpiewać Ciebie Boga, wysławiamy ludzie wokoło padli ze zdziwienia. Serio umieją kilka pierwszych wersów. Magia. Po prostu magia. Ja nie widziałam nic, bo podniosłam Córę, żeby cokolwiek widziała, i już nie mogłam stanąć na palcach, bo było za ciężko, Osobisty widział, ona pewnie też, ale nie wie, co, więc mówi, że nie. Ale sam fakt bycia tam się liczy. Odeszliśmy spod okna koło 22, bo musieliśmy zdążyć na ostatni autobus.
Kraków magiczny z tymi ludźmi, z dźwiękami, z odbiciami świateł karetek na wodzie. Cudownie. I jeszcze z dwadzieścia aut policyjnych jadących na sygnale w jedno miejsce. Syn zauroczony na maksa. Doszli z nami z powrotem na przystanek, na którym Córa po prostu odpadła. Dobrze, że ją złapałam, bo spadłaby z ławki. I tak nieźle, zważywszy, że wstała o 6.30 rano. Syn padł w autobusie. Wnieśliśmy ich do domu, położyliśmy do łóżka, rozebraliśmy. My kładliśmy się spać już dziś. Trochę rozczarowani, ale jednak zadowoleni. Córa chciała jechać, żeby zobaczyć papieża, ale baliśmy się, że nachodzimy się i tak śmignie, że znowu nic nie zobaczy i odwiedliśmy ją od tego pomysłu. Patrząc za okno, gdzie leje, jak z cebra, to był bardzo dobry pomysł.
ŚDM mamy zaliczone, atmosfera nam się udzieliła i było cudownie. Hmmm.. Panama za trzy lata?

piątek, 29 lipca 2016

Czy mówić dziecku o śmierci?

Prawie rok temu pod kołami auta zginęła nasza kocica. W połowie czerwca zginął kocurek. W pierwszym przypadku ryczałam na tarasie, aż Osobisty wziął wolne w pracy. W drugim wracałam ze spotkania autorskiego i ryczałam, bezgłośnie, żeby dzieci nie widziały. A potem, w obu przypadkach, przytuliliśmy ich i powiedzieliśmy. Po prostu. Że kotek nie żyje, że poszedł do kociego nieba. Bez zbędnych wyjaśnień, kombinowania. Syn rok temu nie zrozumiał, w tym roku ledwo mu się udało, prawda dotarła prawie miesiąc po fakcie, gdy zorientował się, że kot faktycznie nie wróci. Córa krzyczała, biła, płakała. Radziła sobie, jak mogła.
Czy żałuję? Nie. Dzieciom o śmierci powiem zawsze. To trudny temat, nawet dla dorosłych, ale nieunikniony. Oboje z Osobistym mamy starszych rodziców. Dużo nie trzeba. I co wtedy powiemy dziecku? Że dziadek, czy babcia poszli i nie wrócili? To zapyta, jak o kota, kiedy wróci i czemu nikt nam go nie odda. Tu trzeba użyć prostych słów, takich, by dziecko zrozumiało, pozwolić mu na żałobę, czasem trudną, bo nie jest łatwo słuchać, że to nasza wina. Tak, usłyszeliśmy, że kota nie ma przez nas, bo go nie pilnowaliśmy. To też trzeba przeżyć. Ale nigdy kłamać. Śmierci nie da się ugłaskać, nie da się oswoić, ale można ją przyjąć, z należnym szacunkiem, patosem, łzami i odwiecznym pytaniem "Dlaczego?". Nawet z ust parolatka.

środa, 27 lipca 2016

ŚDM kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa

Nie jestem w centrum wydarzeń, nie muszę się przemieścić do Krakowa, Osobisty także, choć on akurat ma przepustkę. Jednak i nas dosięgnęła zbiorowa histeria, tak, nie boję się tego słowa, histeria związana z ŚDM. Już w poniedziałek teren wokół kościoła był zamknięty, strażacy kierowali na objazdy, czyli na drogi wąskie, węższe i polne, bo u nas  trzy drogi na krzyż, a kościół w dość ścisłym centrum. Także, tego...
W sobotę chłopaki przyjechali z kosiarką (burżuje jesteśmy, wiem ;) ), już się cieszyliśmy, bo trawa dużo większa, niż powinna być, a oni nam mówią, że przyjadą za tydzień, bo na razie koszą do północy, bo ŚDM i nie wyrobią. Dobrze, że im trawy na zielono nie kazali malować. To samo tyczy się panów, co rowy kopali. Załatwiłam ziemię od nich, bo niedaleko mają, a u nas ziemi wciąż brakuje do wyrównania. W piątek robili, dwa auta przywieźli, jedną kupę ziemi wyrównali, zostawili koparkę i obiecali być we wtorek. Nie ma ich. Nie to, że koparka mi przeszkadza, bo na naszym areale prawie niezauważalna, a Syn szczęśliwy, ale pewnie nie mogą kopać, bo tamowaliby ruch. Ruch też się u nas zwiększył, trzy autobusy jeżdżą, zamiast jednego, o tej samej godzinie. Drżę o kota, który oczywiście miał zaadresowaną obrożę, ale był ją zgubił po tygodniu. Założenie nowej staje się bardzo nieopłacalne, a 500+ na kota mi nie przysługuje, bo mam jednego.
ŚDM bezpośrednio wpłynęło na ceny. W sobotę byłam po chleb i się przeraziłam, bo tak drogiego mięsa i wędliny dawno nie widziałam. No cóż, jest popyt, jest cena odpowiednia.
Policji, ŻW, ITD wszędzie pełno, a u kolegi męża z pracy, który ma nieszczęście mieszkać pod ścieżką samolotu papieskiego się zaBORowikowało.
FB też nie daje zapomnieć. Ludzie przerzucają się zdjęciami ze spokojnego Krakowa vs zapchane przejścia dla pieszych, autobusy itd. Trochę nie rozumiem, trochę mnie śmieszy. Wiadomo, że w jednym miejscu będzie spokojnie, w innym nie, ale przecież nie o to chodzi. Będzie zamieszanie w samym mieście, przepustki są śmieszne, bo człowiek z zasady traktowany jak przestępca w swoim własnym domu i na własnym podwórku. Śmieszą mnie bardziej wszystkie przygotowania, obostrzenia, które, jak przyjdzie co do czego na nic się nie zdadzą. Informacja z poniedziałku, owszem, nie od nas, ale pokazuje poziom zabezpieczeń. Taki Ważny Ktoś przez bramki na lotnisku przeszedł w pasku z metalową sprzączką i metalem w butach. Wiwat technologia, wiwat ostrożność. I co nam da cała policja, wojsko, straż i cała reszta, jak człowiek omylny, maszyna jeszcze bardziej, a wystarczy jedna ciężarówka. A, bo nie wiem, czy wiecie, ale u nas może paliwa braknąć, tak odnośnie ciężarówek.
Pewnie, że się dzieje, pewnie, że ludzi, jak ziarenek piasku na pustyni, że to Kraków i tak dalej. Ale bez przesady w żadną ze stron. Gdzieś nam się zgubił umiar, są przeciwnicy i zwolennicy i mam wrażenie, że nie można być pomiędzy. A ja nie mam nic do ŚDM, nawet, jakbym miała możliwość, przyjęłabym kilku pod nasz dach, ale warunki nam nie pozwalają. Bo to na pewno super przeżycie. Ale drażni mnie niemiłosiernie (to też odnośnie hasła przewodniego), że robi się koło tego tyle zamieszania, że jest tyle histerii, że portale robią aferę, że Niemcy przywieźli z sobą jedzenie i co oni myślą o Polsce. Ano nic. Wzięli, by nie robić kłopotu, na to nikt nie wpadł? Może bali się, że się nie dogadają w sklepie, bo przecież nie każdy mówi po angielsku.
Nie róbmy problemów tam, gdzie ich nie ma. Nie panikujmy, cieszmy się, że coś jest u nas. I przestańmy się przerzucać fotkami, informacjami, czy innymi duperelami, które mają pokazać, że moja racja jest najmojsza. Pewnie, że jest. Ale nikogo to nie przekona, że ŚDM jest be, albo cacy. Ono po prostu jest. Jest i minie. A po całym zamieszaniu śladu nie zostanie. No, chyba, że jakiś oszołom podniesie rękę na Kraków. Wtedy husaria podniesie się z odmętów historii, ułani siądą na koń, a historyczne grupy rekonstrukcyjne przestaną tylko rekonstruować. Ale to już inna historia ;)

piątek, 22 lipca 2016

Urlop

Mam urlop od bloga, dzieciaki od przedszkola (bo znowu katar po pas i odwołałam im przedszkole), a Osobisty od wtorku od pracy. Chcemy posłać dzieciaki w jeden dzień do przedszkola i zrobić sobie urlop od nich ;)

wtorek, 12 lipca 2016

O aucie

Walczę o odszkodowanie. Już odrzuciłam pierwszą ofertę, choćby dlatego, że przy uszkodzonej chłodnicy, z której był wyszedł płyn pan nie ujął ceny za tenże płyn. I to jest jedno z mniejszych zaniedbań w kosztorysie. Zapomniał też o błędach, które się pokazały i o skrzywionym oparciu fotela z tyłu. Czekam więc na ich ruch ;)
Na "tymczas" jeżdżę karawanem, czyli combi. I o ile na początku schizowałam (o co schizujesz? masz dużo z przodu i z tyłu, a jak jedziesz prosto, to nie ma znaczenia, jak długa jesteś), ale już mi przeszło i oswoiłam bestię. Nawet parking już nie jest straszny, choć nadal mam wrażenie, że nie widzę, nie widzę, nie widzę, a już mam sporo auta wystawionego. Wiem, to prawda, ale ja wydłużam go w myślach do granic niemożliwych ;P
Felerne skrzyżowanie już przejechałam, z drżącymi dłońmi, ale cóż. Już nie stresuje mnie każde auto wyjeżdżające z prawej strony. Tylko co drugi.
Głupio rozwalić swoje pierwsze auto. Co prawa kilka osób mi mówiło, żebym pierwszego nie kupowała drogiego, bo nie posłuży, bo i tak porysuję lub rozbiję. Hm... Służyło prawie 7 lat, nim pani mi wjechała, więc nie jest tak źle, jak mówili. Ale wrażenie zostało niefajne, bo jednak tyle jeździłam i nic. I tu się sprawdza, że jak ktoś mówi, że jest dobrym kierowcą, bo uważa, to nie wie co mówi i wcale dobry nie jest. Bo ja uważałam. I co z tego, skoro teraz ja mam uszkodzone autko, a pani odjechała sama? No właśnie.
Ciekawe, ile to jeszcze potrwa, to całe załatwianie, bo już mam trochę dość odbierania telefonów i dzwonienia. Ech, co prawda Warta się streszcza, ale wiadomo, że to trwa. Naprawa też nie pójdzie szybko. Jak już mi dadzą uczciwe pieniądze na nią :P
W końcu złapałam dystans, bo przed wizytą rzeczoznawcy się stresowałam okropnie. Teraz już mi lepiej.

sobota, 9 lipca 2016

Sprzedam książki

Przychodzi czas, gdy półek robi się za mało i trzeba wybrać, co się chce bardzo, a co niekoniecznie. W związku z tym, gdyby ktoś chciał poszerzyć biblioteczkę za nieduże pieniążki, zapraszam tu:


http://olx.pl/oferty/uzytkownik/7UiZ/
może wieczorem zrobię kartę z tym linkiem, by było wygodniej :) oczywiście będę dokładać nowe pozycje.

piątek, 8 lipca 2016

Prawdziwych przyjaciół...

Mam rozbite autko.
I najlepszego Przyjaciela na świecie.



Mam rozbite autko, bo pani zignorowała znak STOP i wjechała mi na skrzyżowanie. Nie wyhamowałam, nie miałam szans, na szczęście jesteśmy cali, bo z dziećmi jechałam. Tylko autko ma przód do wymiany, chłodnicę i kilka innych rzeczy. Rzecz nabyta, trudno. Potem pani się tłumaczyła, że jechała tamtędy pierwszy raz i nie zauważyła!! Czy tylko ja, jak jadę pierwszy raz, to tym bardziej patrzę na znaki?

I najlepszego Przyjaciela na świecie, bo wczoraj sam nie mógł, ale ruszył kolegę po nas, który, zanim się Osobisty wybrał z pracy, przejechał już 5 km. (Może 5 minut tam trwało to dzwonienie i odwołanie go). A dziś zawiózł nas, znaczy dał mi auto, żebym zawiozła, (nie wiem, na ile nie mógł prowadzić, a ściemniał, że nie może, a na ile dał mi, żebym jak najszybciej siadła za kierownicę) do przedszkola, bo Córa miała wycieczkę. I pożyczy mi autko, bo zamiast zastępczego wybrałam ekwiwalent pieniężny.

środa, 6 lipca 2016

Jeden, na milion, a może i więcej

Dzwonię dziś do Osobistego:

- Idziemy do domu, zostawiłam auto u mechanika. I wiesz co? Tam koło placu zabaw jest ten daszek i pod nim siedział kot. Taka bida straszna, widać, że coś ma z nogami tylnymi, raczej nie trącony, bo wskoczył na ławkę. Chyba bezdomny, bo strasznie zaniedbany, albo łajza okrutna, taki puchaty pyszczek, spłoszył się, ale myślę, że można go złapać.
- Młody, czy stary?
- Stary, dorosły w każdym razie.
- Czyli trzeba go zgarnąć.
- No, ja bym zgarnęła, ale nie mam auta.
- Dobra, jak będę wracał, to tam podjadę, jak coś to go do weterynarza wezmę. Tylko mi przypomnij.
- Ale wiesz, że to może oznaczać, że mamy kota?
- Wiem.

Kocham go.

piątek, 1 lipca 2016

Półroczne podsumowanie

Wczoraj czerwiec odszedł w niebyt, kończąc pierwszą połowę roku. Z tego też względu pokuszę się o podsumowanie pewnego wyzwania, które podjęłam na początku roku. Kto nie pamięta, niech klika Czytelniczo.
W tej chwili mam na swoim koncie 20 przeczytanych książek, czytam 21. Dzieciom przeczytałam 18 pozycji, niektóre po kilka razy. Nie wliczam też pojedynczych wierszy, jak Tralalińskiego, którego czytaliśmy do znudzenia, aż Córa się nauczyła na pamięć, czy Lenia, który teraz jest na tapecie. Z wyniku jestem bardziej, niż zadowolona, choć przecież książek nigdy za dużo, to czasu zawsze za mało ;) Z założonych 26 wyjdzie więcej, ile? Czas pokaże.

Tu możecie podejrzeć, co przeczytałam (lista do przeczytania jest tak samo długa, o ile nie dłuższa)

Część z tych książek będzie na sprzedaż. Jestem pewna, że Ja, kochanka nie zostanie na półce, myślę też o paru kryminałach, ale to się jeszcze okaże :)




środa, 29 czerwca 2016

Pisorz to ma klawe życie...

Wczoraj gdzieś między 40 metrem, a końcem żywopłotu do wyplewienia przypomniałam sobie tekst o klawym życiu cesarza i zmieniło mi się od razu na pisarza. Bo musicie wiedzieć, że strasznie nie lubię tego żywopłotu, który plewiłam już w tym roku razy pięć i nie był to zapewne raz ostatni. Się chce, się musi...
Ale do rzeczy. Pisarz to ma klawe życie. Naprawdę. Wstaje, gdy chce, by usiąść i czekać, aż wena na niego spłynie. Jak już cudowna pani przyjdzie, to się pisze, pisze i pisze, pod wpływem natchnienia jakiegoś wielkiego powstają nowe strony, dziesiątki stron tekstu. Oczywiście wysokich lotów, wszystko dopracowane. Kawka podana pod nos nie przerywa procesu twórczego. Jest, napisane. Teraz do wydawcy, który czerwony dywan rozściela i od razu wydawać chce, więc w miesiąc, no, góra dwa książeczka pachnie nowością na półkach, przynosząc autorowi niebotyczne zyski. On w tym czasie, oczywiście przy pomocy weny, pisze kolejne arcydzieła, spotyka się z zachwyconymi czytelnikami, bo w ofertach spotkań autorskich wybierać może. Ci nie godni, ci za daleko, a tu za mało kawy oferują. Pan i władca.
Pisarz to ma klawe życie...
Tylko czemu ja wstaję rano zawsze za wcześnie, ogarniam dwójkę moich szkrabów kochanych, przedszkole, pranie, prasowanie, sprzątanie i ten nieszczęsny żywopłot, że nie wspomnę o warzywach i kwiatach i kocie, co to się dopomina o pieszczoty zawsze wtedy, gdy się spieszę? No i mąż jest jeszcze. Mąż mój osobisty. Tia, tylko Osobisty wyjeżdża czasem na krócej lub dłużej, częściej lub rzadziej. Ostatnio nie było go 15 i 16, potem 24 i 25, a teraz nie ma go od poniedziałku. I co? W piecu napalić sobie trzeba było, węgla nanieść, bo inaczej zimna kąpiel czekała. No i jeździć musi, żebym ja mogła siedzieć w domku, dziećmi się zajmować i żebyśmy z głodu nie pomarli.
A gdzie czas na pisanie? No jak to gdzie? Od 6 rano, kiedy jeszcze jakieś siły są i dzieciaki nie zaglądają przez ramię wołając o picie, jedzenie, siku i inne.
Czemu ja siadam i grzebię, przeszukuję internet, żeby głupot nie pisać, bo jakoś wena wiedzy przeze mnie nieposiadanej wcisnąć sama do głowy nie chce? Czemu biegam po komisariacie, by być wiarygodną? Szukam konsultantów i znowu grzebię za informacjami i dopiero siadam i piszę. I czasem się nic nie składa, nic nie wychodzi, a zdania toporne. I poprawiać trzeba.
No czemu ja nie mam klawego życia?
Wiem. Pewnie dlatego, że nie ośmielę się napisać o sobie "pisarz". Coś tam umiem, ciągle się uczę, czerpię inspiracje, doskonalę warsztat. Nie jestem pisarzem, choć napisałam z Markiem wspólną powieść, teraz piszę drugą. Jestem współautorką, twórcą tekstu. A pisarz? Może kiedyś, w przyszłości. I może wtedy będę mieć klawe życie ;)

sobota, 25 czerwca 2016

O spotkaniu autorskim

W poniedziałek pojechałam z dzieciakami na spotkanie autorskie organizowane przez Bibliotekę Publiczną w Kalwarii Zebrzydowskiej dla Joanny Szarańskiej. Miał być poczęstunek, kącik dla dzieci i jakaś niespodzianka. Powiem Wam, że na miejscu zaniemówiłam, bo:
1. Nie było kącika dla dzieci. Była najprawdziwsza bawialnia! Basen z piłkami, autka, lalki, warzywa, zabawki ćwiczące koordynację ręka-oko. I do tego cudowny pan Marcin, który robił dzieciakom korony z serwetek papierowych, motylki, kwiatki i się nimi zajmował. Bajka. Najpiękniejsza biblioteka, jaką w życiu widziałam! Wrócę z dziką radością i przyjemnością. Personel cudowny, miły, ach, normalnie zakochałam się.
2. Poczęstunek to paczka ciastek i woda. A tam moje ukochane ciacho z rabarbarem, babka, soczki dla dzieci, dla dorosłych, kawa, no znowu wysoki poziom i mój zachwyt.
3. Niespodzianka... Robienie kartek ślubnych. I znowu niby nic, a jednak coś, bo kartki poszły na bazarek dla chorej Julki. Jak będzie robiona akcja, bo najpierw wystawa w bibliotece, to dam znać. Więcej pewnie powie Joanna, bo ja zaskoczona byłam, jak na niespodziankę przystało. I to nie, że zróbcie cokolwiek, ale pod okiem profesjonalisty amatora ;) jakkolwiek to brzmi. Znowu byłam zachwycona.
Spotkanie zaczęło się o 16.30, a skończyło grubo po tym, jak biblioteka powinna zamknąć podwoje. Moje dzieci wyjść nie chciały. W sumie to się im nie dziwię ;)
Dziękuję, było świetnie i pomogło mi oderwać myśli od kota. A to naprawdę dużo i dobrze świadczy o całym przedsięwzięciu. Naprawdę świetnie się bawiłam.

wtorek, 21 czerwca 2016

Kraina wiecznych łowów....

Kocur już nie wróci. To znaczy wrócił wczoraj na rękach Osobistego i został pochowany obok Figi. Dzięki ogłoszeniu na Olx dowiedziałam się, że jest tam i tam. Ja go nie znalazłam. Osobisty tak. Drugi kot w przeciągu półtora roku,... kur....

Rok u nas był...

Taka refleksja. Dałam kilka ogłoszeń, jedno na fb z zastrzeżeniem, że za propozycję nowego kota lub pisanie, że to tylko kot, usunę ze znajomych. To był nasz kot, nie chcieliśmy go zastępować i naprawdę chcieliśmy go znaleźć. Dziękuję wszystkim za udostępnienie. Jedna osoba wyleciała, bo napisała to, co prosiłam, by napisane nie zostało. Nie wiem, czy to miał być żart, bo nieśmieszny. Nikogo na siłę w znajomych nie trzymam, ktoś nie chce, niech mnie usunie, bez żalu. Ale trochę szacunku i empatii nikomu jeszcze nie zaszkodziło.

Druga sprawa to taka, że skurwysyństwo się szerzy, przepraszam za wyrażenia, ale jak nazwać inaczej kogoś, kto posyła smsa, że adres odbioru i zdjęcie kotka w linku? I podaje adres jakiejś strony. Ja w takie cuda nie klikam, bo w smsie można to było zawrzeć, ale ktoś nie dość, że obudzi nadzieję, to jeszcze sobie zafunduje wirusa, czy inne badziewie...