O nas

             Zwyczajny wypad do kina. Na Matrixa. Z przyjaciółką, jej kuzynką, jej bratem, nazwijmy go Adam i kolegą tegoż.
            Uśmiechnąłeś się, już nie pamiętam kto kogo przedstawiał, opowiedziałeś dowcip, podogryzaliśmy sobie trochę złośliwie. Ty zakochany, ja antyzwiązkowa. Spotkanie jak każde inne. Jak wiele innych.
            Pod koniec 2005 roku potrzebowałam komputera. Adam obiecał się tym zająć, bo jego kolega składa kompy i mi to zrobią. Dzień przed planowanym składaniem dostałam od niego smsa, czy z nim nie jadę do kolegi. Odmówiłam, co będę się włóczyć po obcych kolegach i nudzić się jak mops. Adam przyznał mi rację.
            Komputer się zepsuł. Trzy miesiące po zakupie. Czas naprawy i reklamacji się wydłużał, mój związek się rozlatywał, nastał lipiec. Miałam pojechać z dzieciakami z Domu Dziecka do Malborka, cieszyłam się jak głupia. Ale komputer czas było złożyć. Znów na arenę wkracza kolega Adama. To on składał kompa, do niego teoretycznie miałam jechać wtedy. Przyjechał do mnie, kontaktując się ze mną przez przyjaciółkę, choć mój numer telefonu miał. Złożony komp, trochę gadania przerwane rozmową telefoniczną. Na stole stały paluszki i jakieś ciastka w czekoladzie, pozostałość po najgorszej imprezie mego życia. Słońce świeciło w ten dzień, był poniedziałek. W czwartek nie było mnie już w domu, pojechałam. Odetchnęłam, odżyłam, wróciłam inna, silniejsza.
            Kolegę Adama widziałam jeszcze raz czy dwa u Adama w domu, nie umiem umieścić czy to było przed lipcem czy po.
            Grudzień, zakatarzona ciągnę się za facetem po korytarzach AGH, bo jeszcze tam, a jeszcze tu. Zła, zmęczona, spocona od gorączki. On znika na chwilę, bo ja odmawiam włażenia gdziekolwiek, zostaję na klatce. Wraca z Adamem, krótka gadka.
            Jestem u przyjaciółki, dowiaduję się, że kolega Adama kazał mnie ochrzanić, bo się z nim nie przywitałam jak byłam wtedy na AGH, a on siedział w tym korytarzu, do którego odmówiłam wejścia. Poprosiłam o numer gg, dostałam, napisałam przeprosiny. Na Wigilię posłałam życzenia, to był pierwszy przegadany dzień, w doskokach między kuchnią a pokojem. Po nim kolejne. Rozmowy od ósmej rano do 2 w nocy. Niecierpliwe włączanie komputera w oczekiwaniu na wiadomość od niego. Świat zaczął się przewracać do góry nogami. Zakochiwałam się, po uszy, bez pamięci. W facecie, którego widziałam parę razy w życiu, którego znałam tylko z Internetu. Mój związek leciał na łeb na szyję, podtrzymywany jeszcze resztką przyzwoitości i jego namowami, bym to ratowała. A każdego wieczora siadając przed komputerem uświadamiałam sobie, że tylko jego chcę, że po to włączam komputer o szóstej rano, by napisać mu dzień dobry. Że ranię jego, mojego ówczesnego faceta i siebie. Rozmowy coraz dłuższe, odważniejsze, pełne tęsknoty za przytuleniem, za głosem. Raz chciałam archiwum skopiować do Worda, nie udało się. Nie przyjmował nawet rozmów z dwóch tygodni, za dużo ich było. Poddałam się, zresztą, i tak wyrywki archiwum znam na pamięć. Nie, nie czytam ich namiętnie. Po prostu je znam, tak jak wiem, że przyjechał w słoneczny poniedziałek. Już Sylwester był pełen tęsknoty za nim. Potem już tylko się wzmagało.
            Umówiliśmy się do kina. Ja proponowałam, wiedząc, że skaczę na główkę nie umiejąc pływać. Nie wypaliło, nie było biletów. Poszliśmy na spacer. Z ulicy świętego Jana przez Rynek, Grodzką pod Wawel i plantami z powrotem. Znacie to zdanie: "Najbardziej odczujesz brak jakiejś osoby, kiedy będziesz siedział obok niej i będziesz wiedział, że ona nigdy nie będzie twoja."? Ja wtedy bardzo namacalnie poznałam co ono znaczy. Idąc obok i marząc, by wieczór się nie skończył. Nawet się nie dotknęliśmy…
            Szybkie spotkanie, bo potrzebowałam pewnej części, potem jeszcze jedno, po którym nie odwiózł mnie prosto do domu. Porwał mnie. Pojechaliśmy do Czernej, do klasztoru, pochodziliśmy alejkami, w deszczu, pod moim parasolem. Jeszcze bliżej, a jeszcze dalej… Tak bardzo chciałam Go pocałować…
            Czasem płakałam rozmawiając z nim. Usiłując mu wmówić, że to nie to, że się pomyliliśmy, że to zauroczenie, że minie… Jak wiedziałam, że cierpi… Jak odpowiadałam na pytania co z moim związkiem…
            Pod koniec stycznia miałam dość codziennych mdłości, zawrotów głowy, zmęczenia… Zakończyłam związek. Wiedząc, że mogę zostać sama, nie oczekując od niego nic. Zrobiłam to dla siebie i dla byłego, bo nie kochałam, bo zaczynałam nienawidzić, że nie jest tym, o którym marzyłam…
            Umówiliśmy się do kina. Od rana cała się trzęsłam, z radości, tęsknoty, niepewności. Marzenia się ziszczały, mogłam się przytulić. Cała w środku dygotałam, nie pamiętam o czym myślałam, pamiętam za to w szczegółach cały ten wieczór…
            21.11.2003. Data jak każda inna, data niesamowicie odmienna. Zmieniła moje życie.

            Dziś jesteśmy małżeństwem, rodzicami. Przypadek splótł nasze drogi, które stały się nierozerwalne. Krocząc razem uczymy się siebie wciąż na nowo. Budujemy swój własny dom, ten psychiczny, jak i ten namacalny.















1 komentarz:

  1. czesc, milo Cie czytac, narastajace emocje, wewnetrzna rozterka, chec bycia soba dla siebie samej, piekne! trzymajcie sie :)

    OdpowiedzUsuń