wtorek, 31 stycznia 2017

Samosąd

W sobotę moja mama trafiła do szpitala, ale nie do Krakowa, w związku z czym w niedzielę postanowiliśmy do niej pojechać. Ja padam ostatnio na pyszczek, więc prowadził Osobisty, wyznaczył trasę i pojechaliśmy. W takiej jednej miejscowości, tuż obok posterunku policji, nawiasem mówiąc, był zakaz wjazdu. Droga zamknięta na zimę, ale Osobisty mówi, że widzi ślady aut, posypane, więc pojedzie. Serpentyny, generalnie masakra. A na dolnym zakręcie dzieci na sankach. Kurczę, już wiemy, że zrobiliśmy źle, byle tylko dzieciaki nie podlazły. Dzieciaki nie podlazły, ale jakaś mamuśka zaczęła przed nosem nam wymachiwać jabłuszkiem, a na dole facet podłazić pod koła. Co go chcieliśmy minąć, on znów. Osobisty zjechał, zatrzymał się i zaczął otwierać szybę, a ten gość podszedł i... uwiesił się nam na lusterku wrzeszcząc, że go przejechaliśmy i żeby reszta dzwoniła po policję. Oczywiście lusterko urwał. Osobisty do niego wysiadł, to zaczęli na niego wrzeszczeć, że dzieci im przejeżdżamy i mamy wypierdalać do Krakowa i inne inwektywy poleciały w naszą stronę. Bo tu jest zakaz, a my wjechaliśmy. Próbowałam z nimi dyskutować, że owszem, nasza wina, ale oni też stoją na parkingu, na który wjechali pod zakaz. Ale to co innego. A nasze lusterko to dlatego, że on się potknął, bo nas nie powinno być. Zadzwonili po policję, żeby nas ukarać, samochody z parkingu zniknęły - mamy zdjęcia.
Policja przyjechała, Osobisty mandat przyjął, nie kłócił się, nasza wina, nie powinniśmy jechać, widzieliśmy zakaz. Facet przyznał, że wpadł na nas, ale my jechaliśmy, na co policjant mu powiedział, że nieistotne, bo uszkodził nam samochód i nie ważne, czy my staliśmy, czy nie, on jest winny kolizji w ruchu drogowym i mandat. Się zdziwił facet, bo on chciał iść, bo ma spodnie mokre! Mandatu nie przyjął, sprawa skierowana na drogę prawną. I jak policji nie było, tak każdy na nas się darł, że go chcieliśmy przejechać, tak jak przyjechali, to zero świadków. Policja spisała tylko tego gościa, Osobistego i mnie. Przyjdzie wezwanie do nas jako poszkodowanych w sprawie. Jeszcze policjant nam pomógł przyczepić lusterko, żeby nie musieć zabierać dowodu.
Oberwaliśmy za nietamtejszą rejestrację i kilka samochodów, które zakaz łamią, bo się zatrzymaliśmy, żeby gnoja nie rozjechać (jak tam staliśmy przejechały jeszcze dwa, jedno przy policji, więc kolejny mandat). W efekcie mamy urwane lusterko razem z mocowaniem do samochodu i porysowane i wgniecione drzwi. Facet pewnie będzie się stawiał, bo był bardzo zdziwiony, że policja tak postawiła sprawę, a ja się cieszę, że oni wezwali patrol. Bo mandat się nam należał, ok, ale z powództwa cywilnego bym gościa nie ścigała, bo bałabym się co naopowiada. A tak, sprawa idzie z urzędu, za zniszczenie mienia, albo kolizję w ruchu drogowym, policja jeszcze nie wiedziała, facet nie ma świadków, bo każdego możemy podważyć, bo nie ma nikogo spisanego, więc może sprawiedliwości stanie się za dość.

sobota, 28 stycznia 2017

10

Dziesięć lat razem brzmi jakoś poważnie.
Nikt w nas nie wierzył, prócz nas samych, zakochanych do szaleństwa.

piątek, 27 stycznia 2017

Niech ten styczeń się skończy

Marzę o tym, bo może luty będzie łaskawszy. Od początku jesteśmy chorzy. A to jelitówka, a to ten wirus okropny, który wziął się za nas w tamten czwartek, zmasakrował gorączką oscylującą w granicach 39 stopni i nie dającą się zbić i zostawił obolałych, a to moje leżenie, bo zabieg. Generalnie to ja chora jestem od połowy grudnia.
No i jeszcze kot.
Pewnie czytają mnie zwolennicy szczęśliwych wychodzących kotków i Ci, którzy wymawiają to z sarkazmem i pogardą, bo taki wychodzący może spotkać swoje auto. Zdanie każdy może mieć własne, byle kulturalnie było pod postem. Moje koty to koty wychodzące. Nie wierzę w teorię o udomowieniu kotów, kot to zwierzę dzikie, ciut tylko przygłaskane. Poza tym, mamy wielkie okno tarasowe, a zamykanie kota, by go otworzyć... No właśnie.
Leniwiec od początku miał być kotem wychodzącym, dać jeść i jak przyjdzie, to będzie. Jak u nas nie wyjdzie, to puszczą go na działki, ktoś tam dokarmia. Tyle, że Leniwiec okazał się kanapowcem, co to pieszczoty kocha, a łóżkiem nie pogardzi. Dlatego wybaczyłam zesikane łóżko Córy, kupy obok kuwety i ugryzienie Osobistego. Dlatego znosiłam wymiany kotów, mieszkanie Figaro na szafie, bo ją bił. W nadziei, że się dogadają. Wiedziałam, że on na działkach nie przeżyje, już pomijając, że oni go nie doleczyli, a i my w leczenie go potem włożyliśmy trochę czasu. Na działkach objawy by umknęły.
Na pole wychodził często, na krótko. Brudząc mi szyby wracając, bo dobijając się skakał na ponad półtora metra.
W sobotę wyszedł o 17. O 21 Osobisty poszedł go szukać. Na darmo. Całą noc nasłuchiwałam, czy się nie tłucze. Nic. Rano poszłam przed dom, na podjazd... I znalazłam. Brakło mu może metra do bezpiecznego rowu i dojścia do domu.
Położyłam na tarasie i wyłam, wyłam, wyłam. Osobisty wciągnął mnie do domu.
Od tego dnia kocica nie wychodzi. Siedzi przy drzwiach i płacze. Rozpaczliwie, rozdzierająco. A ja nie umiem jej wypuścić, z własnego egoizmu nie umiem. Choć wiem, że przyjdzie ciepło, otworzę suwankę, nie zamknę jej kiedyś i ona wyjdzie... I wyć mi się chce na nowo. Miałam kocicę, wychodzącą, przy drodze. Umarła mi na rękach. Miała 17 lat. A tu straciliśmy już 3 koty.

A tak z ciekawszych wieści to właśnie wyjęłam z piekarnika sernik i biszkopt na tort. Budyń ugotowany, wystarczy zrobić masę. Jutro, po powrocie z tańców Córy, świętujemy 35 urodziny Osobistego oraz 10 lat bycia razem.

niedziela, 22 stycznia 2017

.....

Za tęczowym mostem

Zapłacz, kiedy odejdzie,
 jeśli Cię serce zaboli,
że to jeszcze za wcześnie
 choć może i z Bożej woli.
 Zapłacz, bo dla płaczących
 Niebo bywa łaskawsze,
 lecz niech uwierzą wierzący,
że on nie odszedł na zawsze.
 Zapłacz, kiedy odejdzie,
 uroń łzę jedną i drugą,
i - przestań nim słońce wzejdzie,
 bo on nie odszedł na długo.
 Potem rozglądnij się w koło,
 ale nie w górę; patrz nisko
 i - może wystarczy zawołać,
on może być już tu blisko...
 A jeśli ktoś mi zarzuci,
że świat widzę w krzywym lusterku,
 to ja powtórzę: on wróci...
 Choć może w innym futerku
/F.J. Klimek/






A w gardle tylko krzyk!!!!!!!!!!!!!

sobota, 21 stycznia 2017

Po tygodniu i o pisaniu słów kilka

Zawsze mi czas pędzi, a ty razem mi się wydaje, że tak niedawno miałam zabieg. Pewnie dlatego, że nadal czuję nogę, jak się namęczę, to mnie boli i muszę się położyć. No i spałabym prawie cały dzień. Do tego doszły od czwartku chore dzieci, więc mamy trochę jazdę bez trzymanki. Antybiotyk, gorączka, która się nie chce zbić i dwie przylepy, które się chcą przytulać, zasypiają po południu, potem wojują do północy. Ale na szczęście Osobisty ma wolne i jakoś ogarniamy, choć jak ustaliliśmy, opiekunem jest świetnym, ale kurą domową jest kiepską. Powiedział, że pewnie dlatego, że jest kurakiem. W każdym razie to tylko mnie przeszkadza nie zdjęte z suszarki pranie, czy niepościelone łóżko, ewentualnie śmieci na podłodze. I sprzątam, zamiast powiedzieć i się złoszczę i męczę.
A teraz słowo wyjaśnienia. Znalazły się wydawnictwa, które chcą wydać naszą książkę, ale ze współfinansowaniem, na co ja się nie chcę zgodzić. Kilka jest na nie, kilka nie odpowiedziało. Niedawno dałam Markowi wolną rękę, jeśli chce wydać w tym systemie, ale bez mojego nazwiska. Nie odpisał mi, w każdym razie drugiej nie piszemy w tej chwili, nie wiem, jaki ma status. Ja pasuję, nie wiem, czy na zawsze, czy na razie.

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Ablacja w teorii i praktyce

Zacznę od faktów, by potem opisać Wam moje osobiste odczucia związane z pobytem w szpitalu i całym zabiegiem.

"Ablacja RF - przebieg zabiegu
Zabieg wykonywany jest w sali zabiegowej pracowni elektrofizjologii – z reguły bez znieczulenia ogólnego. Pacjent znajduje się w pozycji leżącej. Często ablację przeprowadza się w trakcie badania elektrofizjologicznego. Zabieg rozpoczyna się od wprowadzenia igły (po uprzednim znieczuleniu miejscowym) do żyły lub tętnicy udowej. Następnie metalową igłę zamienia się na plastikową – tzw. koszulkę naczyniową.
Przez koszulkę wprowadza się do serca elektrody poprzez żyły udowe, a czasami przez żyłę podobojczykową do miejsca, w którym powstaje arytmia. Końcówka elektrody jest rozgrzewana do temperatury około 60°C. Proces ten jest bardzo precyzyjnie sterowany przez komputer. Wyleczenie arytmii następuje po termicznym uszkodzeniu najważniejszej części obwodu częstoskurczu. Ta część zabiegu jest najbardziej skomplikowana i czasochłonna. Ablacja może być odczuwana jako ,,pieczenie” w klatce piersiowej. W czasie zabiegu pacjent otrzymuje leki przeciwbólowe.
Cały zabieg jest kontrolowany przez niskoenergetyczną aparaturę rentgenowską, podobnie jak to ma miejsce w czasie koronarografii lub wszczepienia rozrusznika serca.
Koszulkę usuwa się po zabiegu lub rzadziej po kilku godzinach. Po zabiegu przez około 6 godzin należy leżeć płasko na plecach, aby nakłuta żyła lub tętnica mogła się zagoić."

Tekst pochodzi ze strony Kardioserwis i tam możecie poczytać więcej o wskazaniach, przygotowaniu i możliwych powikłaniach.
A teraz co czułam ja. Do szpitala miałam przyjechać na godzinę 8.30. Oczywiście logistycznie to wyprawa, bo szpital w Rzeszowie, prywatny z umową z NFZ. W zaleceniach jest, że nie należy pić i jeść 6 godzin przed zabiegiem. Ja, korzystając z doświadczenia mamy, która nie jadła prawie dwie doby, czekając na swoją ablację, ostatni posiłek zjadłam około 19.
Na miejscu wypełniłam ankiety, oddałam Osobistemu obrączkę i pierścionek, bo nic nie można mieć na sobie w trakcie i pojechaliśmy na górę. Tam kazano mi się przebrać, a ubrania dać do depozytu. Na salę mogłam wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy, więc zmieściłam się w małą kosmetyczkę plus butelka wody. Założono mi wenflon, zrobiono EKG, pożegnałam się z Osobistym, który zabrał całą moją torbę i poszłam z pielęgniarką na salę.
Sala 13 osobowa, bo to intensywnego nadzoru, nad każdym łóżkiem kamera, dwie pielęgniarki non stop obok. Puchowe kołdry, miękkie poduszki, śnieżnobiała pościel. Bajka.
Lekarz przyszedł niewiele później, zaczął nas brać na rozmowę, na zabieg miałam iść 2 z naszej piątki. Położyłam się, pożartowaliśmy z pielęgniarkami o śniegu, bo akurat waliło, jak głupie i... pierwszy pan wrócił. Szybko siku i na salę z paniami. Tam przygotowania, rozbieranie do naga, przyklejanie do pleców czegoś od RTG (nawet pamiętałam nazwę, teraz nie pamiętam), smarowanie obu pachwin i barku płynem odkażającym (nadal jestem pomarańczowa), zakładanie tego niebieskiego ochraniacza,elektrod, ciśnieniomierza... Wszystko z uśmiechem, na spokojnie. Prawda jest taka, że byłam tak spanikowana, że nie czułam strachu.
Przyszedł lekarz i się zaczęło.
Znieczulenie. Kurde, bolało, takie rozpychanie, kłucie we wrażliwe miejsca. Tak się na tym skupiłam, że nie zauważyłam, że zdążył mi już elektrody do serca władować. Zorientowałam się dopiero, jak popatrzyłam ciut w górę i zobaczyłam za sobą obraz z mojego serca. Tak że ekspres. I nagle czuję... częstoskurcz. Ot tak, już wywołali. Zrobili mi badanie, obejrzeli EKG i doktor prosi o igłę ablacyjną, przystąpił do dzieła.
Leżę sobie, leżę, on tam gmera, ustawia, bo coś było za silne i zaczęło mi trzepać całą przeponą, a ja sobie myślę, że to nic takiego. Nagle częstoskurcz sam się wyłączył. Pierwszy strach, że się nie uda. Włączyli, znalazł miejsce. Prosi o prąd, 30V, wypalił. Nic, trochę szczypie. Wrócił. Drugie miejsce, wyłączył się, zastymulowali, wypalił. Wrócił. Tu już zaczęłam się bać, że będę tam leżeć nie wiadomo ile, a i tak się nie uda. Stymulacja, wraca. Oglądają EKG, patrzą, stymulują, a ja już tracę nadzieję. Nagle pada "wiem". Gmera, gmera i prosi o 60 stopni.
Na początku luzik, potem coraz gorzej, ramię boli, pierś rozsadza, nie mogę oddychać. Anestezjolog pyta, czy boli, ja tylko kiwam głową. Pot leci ze mnie strumieniami, gorąco mi się w momencie zrobiło. Przerwał grzanie i stymulację. Pyta, czy boli mniej. Udało mi się zaczerpnąć ciut powietrza i mówię, że ciut mniej, ale niewiele. Robi dalej, a ja prawie odpływam. Byle nie zamknąć oczu, bo jest jeszcze gorzej. Świetliste plamy przed oczami, anestezjolog gładzi mnie po buzi i coś mówi, ale nie wiem co. Koniec. Doktor każe sprawdzić. Nie ma powrotu. Jeszcze raz, wszystko ok. Udało się!
Położyłam się na stole o 11,12, o 11,46 wypalił to, co szkodziło. Niby krótko, ale bolało przeokropnie. Potem jeszcze tylko pół godziny dla sprawdzenia, czy jest ok, czy te złe uderzenia nie wrócą, trzy razy wywołali mi atak i w końcu wyjęli elektrody i mnie zabandażowali.
Leżenie plackiem przez 5 godzin, ja musiałam 6, bo podkrwawiałam, gdy nie można ruszyć nogą i podnieść głowy jest koszmarem. Kręgosłup w odcinku lędźwiowym boli po 15 minutach, ale wyleżeć trzeba. Potem podniosły mi trochę łóżko, to było łatwiej.
Po kolacji pozwoliły mi nawet ubrać koszulkę, ale wstać mogłam dopiero o 5 rano. A o 7 miałam już wypis w ręku. Osobisty przyjechał po mnie z dzieciakami i bukietem pięknych żółtych róż. W domu czekał na mnie jeszcze hiacynt.
Teraz boli mnie klatka piersiowa jak mocniej oddycham, albo jak się zmęczę. To normalne, doktor rozbujał mi serducho do 360 na minutę. No i noga dokucza, schylać się nie mogę, nie mogę dźwigać i za długo siedzieć. Jednak najważniejsze, że się udało. Czy poszłabym drugi raz? Szczerze mówiąc nie wiem. Ból jest naprawdę okropny, nigdy mnie nic tak nie bolało (mówię to po dwóch porodach bez znieczulenia), ale to chwila, minuta, a potem spokój na całe życie. Tak więc moje uczucia są mocno mieszane. Na pewno doktor Jastrzębski jest fachowcem, może na początku dość oschły w obyciu, ale i pożartować się z nim da i wszystko. No i naprawdę zna się na swojej robocie. Przecież ja z przygotowaniem i obserwacją spędziłam na sali operacyjnej godzinę dziesięć.
Okazało się, że ten mój napadowy częstoskurcz nadkomorowy to ortodromowy częstoskurcz komorowo przedsionkowy z utajonym szlakiem lewostronnym tylno - bocznym. Wada wrodzona. To mądrze brzmi, ale chodzi o to, że mój wypadający płatek zastawki był zupełnie niewinny.
Jeszcze parę słów o szpitalu. Przemiły personel, uczynny, pomocny, dbający o pacjenta. Budynek nowy, więc naprawdę śliczny. Jedzenie smaczne i w takich ilościach, że śniadania nie zjadłam całego. Kolację zjadłam, ale byłam po 24 godzinnej głodówce. Kurczę, tak powinno być w każdym szpitalu, nie tylko w prywatnych.

niedziela, 15 stycznia 2017

Ze szpitalnego łóżka

Wasze kciuki i dobre myśli mają wielką moc, bo...


Udało się, udało, oh, yes we did it! To sukces - jak śpiewa Dora :)
Teraz czekam na wypis i jazda do domu. Więcej napiszę już stamtąd.
Dziękuję, że jesteście :)❤

piątek, 13 stycznia 2017

Jutro

O 8.30 mam zameldować się w szpitalu. Potem ablacja. Od wtorku nie ma mnie na FB, na komunikatorze, nie odbieram telefonów. Pomogło mi to. Dziś jedziemy do moich rodziców, tam dzieci zostaną, jak my ruszymy. Córę na balet zawiezie Najlepszy Przyjaciel.
Boję się.
Zrobię to.

niedziela, 8 stycznia 2017

7/24 zamiast 24/7, czyli budowlane "po co Wam to?"

Że mroźnie jest, nikogo przekonywać raczej nie trzeba. U nas, czyli pod Krakowem dziś o 8 rano było -24, wczoraj -22, teraz jest zaledwie -16. I tak patrzę po domach sąsiadów, słucham, co mówią znajomi i przypominam sobie, co ludzie mówili, jak dom budowaliśmy. Kilku sąsiadów pali dwa razy dziennie, wielu naszych znajomych nawet nie wygasza pieca. A my w te największe mrozy palimy raz dziennie, przez 7 godzin, bo tyle wypala się półtora wiadra węgla. W tamtym roku spaliliśmy dwie tony. Jasne, grzejemy tylko dół, ale nadal nie mamy drzwi, co powoduje, że ciepło ucieka równo po całych 90 metrach kwadratowych do wiatrołapu, garażu i trochę na górę przez nieszczelne zamknięcie. Z wiatrołapu wszystko leci na dom, mimo założonej kotary, a koty wchodzą suwanką, która dokładnie wietrzy, nawet otwarta na chwilę. W domu mamy ustawione 21.8 stopnia, na noc 20.8. Dziś spadło do 20.4.
Dlaczego to piszę. Już wyjaśniam.
Jak Osobisty kupował styropian na ocieplenie nie było osoby, która by się w głowę nie pukała, po co nam 25 cm styropianu, skoro można położyć 10 i mieć taniej. Padały głosy, że za dużo pieniędzy mamy, albo że chcemy dom świeczką zagrzać. Osobisty wtedy odpowiadał, że właśnie nie mamy za dużo pieniędzy i on chętnie świeczką ogrzeje, bo zawsze taniej.



"Po co Wam takie wielkie okna? Kto to będzie mył?" No jasne, że ja będę myła. I pomijając, że chcieliśmy mieć jasny dom, a to wielkimi oknami się uzyskuje, to doszedł efekt dodatkowy. Otóż dziś, przy tych mrozach właśnie otworzyłam to wielkie okno, żeby przewietrzyć. Ściągnęłam temperaturę w domu do 17.8 stopnia. Zaraz okno zamknę, a słońce oparte o szyby nagrzeje dom.
Wydaliśmy na początku więcej, jasne. Ale dzięki grubym ścianom nie wieje nam przez gniazdka, a dom ogrzewa się łatwo, a wyziębia trudno. Dzięki dużym oknom mamy jasno, nawet w ponure dni, a w słoneczne dodatkowe ciepło.
My ten dom naprawdę przemyśleliśmy. A to, że wydaliśmy na początku więcej pieniędzy, choć tak naprawdę to nasza sprawa, nie oznacza, że wywalamy pieniądze w błoto.

sobota, 7 stycznia 2017

A u nas w dół, zupełnie jak temperatura

Równia pochyła ze zdrowiem niestety. W czwartek Syn zaczął wymiotować. Gorzej, bo ja też uzewnętrzniałam się do toalety na wszystkie możliwe sposoby. Jemu przeszło szybko, mnie męczyło całą noc. Wczoraj leżałam cały dzień, bo chodzenia sprawiało trudność. Popołudniu jako tako doszłam do siebie, to uzewnętrznianie zaczął Osobisty. Ale to jeszcze nie wszystko. Za dobrze by było. 23 Syn się obudził i nie będzie spał w swoim łóżku. Poszedł do nas, Osobisty leżał na sofie. Kręci się, wierci, zabrałam do toalety, nie chce siku. Pić? "Nie, bo zwymiotuję". Tłumaczę, że już nie wymiotował, nic mu nie będzie, a nim szarpie. To zwrot do toalety. Chciał do łóżka, położyłam go, ale kręci się, wierci, zaczyna płakać. Na pytanie, co jest odpowiada, że uszy go bolą. A niedawno się cieszyłam, że jego ta "przyjemność" ominęła. Dobrze, że ja wyposażona, od razu krople do uszu, przeciwgorączkowy, przeciwbólowy... On tylko na ręce. Po pół godzinie noszenia zasnął, a ja siadłam na sofie koło Osobistego i się załamałam. Co jeszcze?
Ranek przywitał nas 22 stopniami na minusie, więc Osobisty musiał się zebrać i zawieźć Córę na tańce i balet, bo ja na takie "szaleństwa" nie mam pozwolenia lekarza po tym moim nerwie. Jak dobrze, że on wczoraj już brał leki i dziś normalnie funkcjonował.
No i wisienka na torcie. Ksiądz ma dziś przyjść.
Jak jest? Na minusie.

czwartek, 5 stycznia 2017

Z przytupem i odszczekuję

Rozpoczynamy ten rok z przytupem i nie o Sylwestrze mówię. W poniedziałek normalnie zawiozłam dzieciaki do przedszkola, choć Syn jeść śniadania nie chciał, ale trudno, zje w przedszkolu, nie będę się fochami przejmować (o ile nie są codziennie, bo ja bez śniadania ich nie chcę wypuszczać). Wieczorem okazało się, że to nie fochy, a początek choroby. Koło 18 zaczął lecieć przez ręce i parzyć, jak mały piecyk. 38.3 i rośnieeee. Od razu poszedł w ruch przecowgorączkowy, ja poszłam na fitness, na dwie godziny, jak wróciłam, dzieci spały. Położyliśmy się o 23 z hakiem, o 1 Syn się obudził z płaczem i kaszlem. Znów gorączka. Podałam lek, zwymiotował. Odczekałam chwilę, jak go przestało szarpać, podałam drugi raz. Ten się przyjął w żołądku, ale temperatura oscylowała w okolicach 37,9. Minęło pół godziny, nic, godzina, nic, a ja nie miałam paracetamolu. Do 4 rano siedziałam przy nim i robiłam okłady. O 5 wstał Osobisty, o 6 kot i tyle było mojego spania. Przedszkole musiało odejść w zapomnienie, na 16 do lekarza.
Ostre wirusowe zapalenie gardła plus zawalone górne drogi oddechowe. Tona leków, bańki, nacierania... I przecigorączkowy na receptę. Córa na szczęście zdrowa i mogła iść do przedszkola, jeżeli wsadzę Syna do ciepłego auta (zawsze grzeję wcześniej, bo mi się skrobać nie chce) i do przedszkola nie wejdzie. Szkoda tylko, że w środę o 5 rano obudziła się, bo ją brzuch bolał i zwymiotowała. I tyle z przedszkola.
Dziś kaszel Syna przeszedł z suchego w mokry, więc zmieniłam syrop wedle zaleceń, a Córa pojechała do przedszkola. Zdziesiątkowanego. Połowy dzieci nie ma, większość z nich nie wróciła po świętach. O 8.10 była ich 3! Na balecie tańczyły dziś 4 dziewczynki, a normalnie chodzi ich ponad 15. Syn mi się w drodze do przedszkola uśpił, czyli przed 12 i śpi do tej pory, a jest 14.21. Męczy go ta choroba, on nie sypia przecież w dzień od dawna.

A teraz będę odszczekiwać.
Miałam momenty, że chciałam, by Osobisty zamienił się ze mną i choć jeden dzień zajmował się całym domem i dziećmi. Ja naprawdę lubię siedzieć w domu, gotować, prać, sprzątać i ogarniać to wszystko. Lubię zajmować się dziećmi, ale czasem mam dość "mamoooo", "mamoooo", robienia picia, jedzenia, marudzenia, kłótni, bicia się i godzenia... No najnormalniej w świecie chciałam odpocząć od dzieci. I złościłam się, że on nie wie, jak to jest. A potem mnie złapało to zapalenie nieszczęsne, które nadal czuję, a teraz zima się zrobiła taka, że masakra jakaś i mnie pobolewa nadal. I zamienił się ze mną na prawie dwa tygodnie i to zdecydowanie gorzej miał, niż ja na co dzień. Co prawda ja sprzątałam i gotowałam, ale on wstawał o 5 rano, pracował, póki dzieci nie wstały, jedliśmy śniadanie, pomagał mi ich ubrać i zawoził do przedszkola. Wracał zazwyczaj na 8 i znów siadał do komputera, by pracować. Przed 12 jadłam z nim obiad, jechał po dzieciaki, 12.15 wstawiał ich do domu i przy wtórze: "To mi się nie podoba" Synowego jechał do pracy stacjonarnie. Wracał do domu na 19, bardzo rzadko wcześniej, bo przecież musiał jeszcze zakupy ogarnąć, kąpał dzieci, bo ja się nie mogłam schylić i czytał im na dobranoc. Na początku, jak brałam wyższe dawki, to jeszcze ogarniał posprzątanie łazienki, załadowanie zmywarki i posprzątanie tego, co dzieciaki zostawiły, a ja nie miałam siły zagonić ich do sprzątania, bo ja padałam na nos i spałam tuż po 20. Później czasem udało nam się jakiś film obejrzeć i od nowa. Sobota też go nie oszczędzała, bo przecież musiał zawieźć Córę na tańce.
Tylko dzięki niemu mieliśmy święta, bo on zrobił wszystkie zakupy, pomógł mi posprzątać i wszystko ogarnąć. Nie usłyszałam od niego słowa skargi. Jak ja marudziłam, że może pojedzie normalnie, że dzieciaki mogą nie iść, niech on odpocznie, to mówił, że odpocznie później, a dzieciaki niech nic nie tracą, skoro da się to zrobić tak niskim kosztem.
Mam najlepszego męża na świecie. Nie doceniałam go do tej pory, a on pokazał mi, w świetnym stylu, że daje radę. I niedługo powtórzy to, bo po zabiegu to on znów przejmie większość obowiązków domowych.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Podsumowując

Początek roku tradycyjnie zacznę od podsumowania tego, który minął. Przez chwilę rozważałam, czy pisać całościowo, czy miesiącami, by zdecydować się na bloki tematyczne.
1. Budowlanie/domowo:
+ skończone ocieplenie, położony styropian, zaciągnięty klej, założone czerpnie powietrza centralnego odkurzacza i do wentylacji
+ dołożenie ziemi zarówno na cały teren, który się wyrównał, jak i do tarasu, który w efekcie zmieni swój pierwotnie zakładany kształt
+ powiększenie ogródka uprawnego i obłożenie go kostką
+ kupno karniszy i zamontowanie ich na całym dole
+ płytki w kotłowni i częściowo w garażu
+ kupiona mikrofalówka i nowe żelazko, dokupienie brakujących garnków (tu jestem mega dumna, bo kupowaliśmy je dwa lata ;) )
+ nadpłacenie ogromnej kwoty kredytu,który z końca 2018 przeszedł do połowy tego roku
+ naklejka w salonie - kupiona półtora roku temu (to tak w ramach co to plan, a co życie)
- wpisywać nie będę, bo nie zakładaliśmy jakiegoś konkretnego planu, coś się udało, coś innego nie, a coś nie było zaplanowane, a się udało

2. Życie codzienne:
- stracone kocie życie
- rozbity samochód
- nieuratowany kot zgarnięty z drogi
+ uratowane kocie życie przed wywiezieniem na działki
+ nowy samochód
+ Syn w przedszkolu (dla mnie plus, dla niego.. hmmm)
+ zmiana przedszkola - początkowo z ogromnym stresem, ale w efekcie na plus i to duży plus
+ awans Osobistego - mega dumna

3. Osobiście:
- zerwany kontakt z Kimś
+ zaczęłam regularnie, częściej, niż raz w tygodniu chodzić na fitness
+ stałam się włosomaniaczką, bo chcę zapuścić, więc zainwestowałam w dobrą suszarkę i szczotkę (dobrą prostownicę miałam)
+ spotkałam Marka i choćby żadne wydawnictwo nie chciało nas wydać, to jest to duży plus, bo pozwolił mi uwierzyć w marzenia, mimo wszystko
+ wróciłam do czytania książek, kończąc tamten rok z 46 na koncie plus te czytane dzieciom, niektóre po 15 razy

To był dobry rok :)

Życzę Wam, by ten, w który jeszcze wchodzimy, był rokiem spełniania marzeń, spokoju, radości.