środa, 31 stycznia 2018

Dożywiona

Jak dobrze mieć męża, który nie zjada kanapek w pracy. I jak dobrze, że na kolację też nikt jej nie zjadł i leżała sobie w lodówce. Człowiek może spokojnie siedzieć i stukać i pisać nowe sceny bez obaw, że z głodu zejdzie.

wtorek, 30 stycznia 2018

Spakowany plecak, walizka

Niby spakowana, a ja tego jego wyjazdu nie czuję. Przywykłam do tego, że co jakiś czas Osobisty leci, ale zawsze kilka dni przed o tym myślałam, teraz wcale, musiałam się mocno pilnować, by go spakować, bo niby po co? Wraca w piątek wieczorem, więc już się umówiłam z mamą, ma zostać z dziećmi, żebym mogła pojechać na burleskę. Dwa tygodnie nie byłam i naprawdę już potrzebuję.

poniedziałek, 29 stycznia 2018

11

Wczoraj minęło nam 11 lat, jak jesteśmy razem.
Była impreza z babeczkami (takimi ciastkami, nie, nie zamówiliśmy sobie striptizerek, dzieci były) i tortem, bo obchodziliśmy przy okazji urodziny Osobistego.
A w tle rozmowy o wielkiej sile górskiej natury.

niedziela, 28 stycznia 2018

Tam, gdzie Bóg podaje rękę

Nie ma pewnie osoby, która nie słyszałaby o tragedii na Nanga Parbat. I my wczoraj, ale także w nocy, gdy nie mogliśmy spać, śledziliśmy brawurową akcję ratowania pary himalaistów. I dziś nie możemy się otrząsnąć, nie milkną komentarze, spekulacje i dywagacje na temat i różne oboczne.
Czytałam też mnóstwo wypowiedzi, komentarzy i zwykłego hejtu. Notka będzie dość chaotyczna, bo moje myśli się rwą, nie umiem złożyć jednego wielkiego strumienia myśli.
Nie wiem, co ich pcha w objęcia gór śmierci, straszliwych skał, które sięgają tak wysoko, że organizm ulega zatruciu. Nie wiem, co ich pcha tam latem, tym bardziej nie wiem, co zimą. Pycha, buta, łamanie siebie, udowodnienie sobie czegoś? Nie wiem, ale rozumiem i szanuję. I uważam, że większość z nas nie ma moralnego prawa do oceny tamtej sytuacji. Nie mamy moralnego prawa, żadnego innego zresztą też nie, by zza szybki, siedząc obok ciepłego kaloryfera oceniać decyzje ludzi, którzy walczyli z ogromnym zimnem, potęgowanym przez wiatr, nocą, Nagą Skałą, własnym zmęczeniem i strachem. Większość z nas nie wie, jak tam jest, nie wie, co to choroba wysokościowa, śnieżna ślepota i ból tak wielki, że dalej iść niepodobna. A ci, co wiedzą, bo przeżyli taką przygodę zapewne będą dalecy od ocen i komentarzy negujących postawę ratowników. Ratowników, którzy biegli po człowieka, by uratować, by ocalić. Którzy pokonali siebie, własne ograniczenia i naturę. Zapisali się w historii himalaizmu i w ludzkich sercach, bo nie myśleli, tylko szli, parli na przód gnani czymś, co przekracza ludzkie pojęcie. Adrenaliną, determinacją, ułańską fantazją, nadzieją, wiarą, czy przeświadczeniem, że tylko oni mogą? Nie ważne. Ważne jest to, że uratowali ludzkie życie. Drugiego nie zdołali. I to zapewne nie była łatwa decyzja, ale niestety tam rozum musi wygrać z sercem, bo inaczej góra pochłonęłaby kolejne ludzie życia. Kolejna śmierć, która byłaby niepotrzebna.
Widziałam komentarze, że to nie w porządku, że Polacy idą ratować Francuzkę, że gdzie jej rodacy i jak zawsze, czyli, jak w 39 nie można na nich liczyć. To cud, że oni byli w pobliżu. Bo to nie skwerek na niedzielne spacery, gdzie dojść może każdy, a karetka i szpital są za rogiem. Nie mogli złapać byle kogo z ulicy, by poszedł, podał tlen i po sprawie. Akurat byli tam Polacy, zaaklimatyzowani do tych ekstremalnych warunków, przygotowani wydolnościowo i z odpowiednią wiedzą i umiejętnościami. Jakby ich tam nie było, o żadnej akcji ratunkowej nie mogłoby być mowy. I tak pokonali siebie, drąc w górę z nadludzką wręcz prędkością.
Po co tam leźli, dobrze im tak, bo ryzykują życie - tak, takie idiotyczne wpisy też widziałam, a nawet gorsze, ale szkoda nerwów na idiotów. Pewnie, że ryzykują, ale my każdego dnia przechodząc przez ulicę ryzykujemy. Kiedy niesieni emocjami krzyczeliśmy ze wszystkimi "Leć, Adam, leć!" nikt nie mówił, że kretyn, bo przecież jak się źle odbije, to poleci na łeb na szyję i przynajmniej kalectwo gotowe. Chwaliliśmy się, że to nasz chłopak, że pokonuje siebie i wciąż chcieliśmy dalej, mocniej, więcej. I to nie była głupota.
Adama dopingowały nasze gorące krzyki, powiewające flagi, głosy poparcia i to go niosło na szczyt. Tamtym na szczyt nie kibicował nikt. Nie towarzyszyły im kamery i podniecone głosy spikera, nikt nie wstrzymywał oddechu, gdy było już blisko. Oni szli razem, ramię w ramię, ale samotnie pokonując własne ograniczenia. Bo tak postanowili. Potem garstka ludzi dowiedziałaby się o ich wyczynie, padłyby gratulacje i koniec. Stało się inaczej, zginął człowiek, są na ustach wszystkich. I niech będą, niech świat zobaczy ich mały światek, gdzie góry są centrum wszechświata, gdzie kolejny metr jest spełnieniem marzeń, a szczyt miejscem, gdzie człowiek ma u stóp cały świat.
I właśnie tam, mając u stóp świat przyszło zakończyć życie komuś, kto to kochał. Uszanujmy to, bo nie wiemy, czy właśnie tam, tyle kilometrów nad ziemią nie padły dramatyczne słowa: "Idź, ratuj się, żyj" lub im podobne. A może to już ich niepisane prawo, o którym się nie mówi, bo nikt nie zrozumie?
Ktoś musi przeżyć, ktoś musi dać świadectwo. I dzięki ratownikom, którzy narazili własne życie, jedno świadectwo przetrwa. A jeśli chcą nadal wchodzić na K2, niech wchodzą. Niech staną na szczycie, niech pokażą górze swoją siłę, nawet niech zaśmieją się losowi prosto w twarz, niech oddadzą hołd Tomkowi. A potem niech bezpiecznie zejdą na dół.

sobota, 27 stycznia 2018

Super babcia

Oba przedstawienia, bo były dwa, bardzo mi się podobały. I starszaki i młodsze dzieci przyłożyły się do pracy i pokazały bardzo ładne historie o współczesnych dziadkach, co chodzą na potańcówki i grają na komputerze i o tym, jak babcia i dziadek spotkali się w przedszkolu. Dziadek babcie podrywał waląc ją workiem i dając kwiaty, w zamian dostał buziaka, więc słodki drań się sprawdza się w każdym wieku ;)

Podczas roznoszenia poczęstunku kątem oka zobaczyłam teściową machającą niebieskim banknotem przed oczami Córy, która po zakończeniu swojej części poszła do nich na kolana. Zmilczałam, bo roboty miałam pełne ręce. A potem to samo widziałam, jak zrobiła z Synem, który potem przez całe przedszkole leciał z tą kasą i chwalił się, że ma. Dzieci kieszeni nie miały, ja też nie, torebkę miałam daleko. Naprawdę nie wiem, czemu nie mogła poczekać i dać im później. Zrobiła to na pokaz, jaką jest dobrą babcią? Inne dzieci i dziadkowie patrzyli. Części pewnie było przykro. I jeszcze stary portfel dostali, bo ona musi opróżnić dom przed śmiercią, żebyśmy nie mieli potem kłopotu i dzieci muszą to wziąć, bo to było taty, jak był w ich wieku. Czyli co? Stary dom opróżni zagracając nas? I to ma być brak kłopotów?
Zwrócenie jej uwagi, oczywiście przez Osobistego, bo ja się nie odzywam do niej, poskutkowało tym, że się prawie obraziła, bo co za różnica, gdzie daje.
Jeszcze dzieciom powiedziała, że to na narty. Mnie się wydaje, że jak się komuś daje kasę, to na co on chce wydać, a nie mówi mu się cel/. Po drugie, staramy się przekonać dzieci, że nie kupimy im nart, bo zaraz wyrosną, a nie wiemy kiedy pojedziemy w góry, bo ciągle chorzy, a dodatkowo koło domu nie ma gdzie jeździć choćby przez fakt braku śniegu. Nie wiem, po co ona im to gada. Na szczęście dzieciaki oddały nam pieniądze i o nic do tej pory nie pytały, chyba nie bardzo zarejestrowały.
A na koniec moja mama dała im ciastko. Za 2 złote sztuka.
I rozwaliła system, bo dzieciom się oczy zaświeciły o zawołały zgodne, chóralne, szczęśliwe "OOOO".

wtorek, 23 stycznia 2018

Kolejna górka

Mam nadzieję, że jak pokonamy tą górkę, to już potem szybki zjazd na sankach z uśmiechem na twarzy. Ale po kolei.
Z zajęciami się wyjaśniło, impreza jest tylko w tym miesiącu, zamiast jednego dnia w ferie. Nie wiedziałam, jak przekazać to dzieciom, w końcu powiedziałam wprost, że Syn może jechać na zawody, ale Córa nie bardzo, bo ma tańce. A ona mi na to, że pan im wczoraj mówił (bo ja nie wiedziałam, że to tak szybko pójdzie i już będą zajęcia i nie miałam pojęcia, że wczoraj były, taka ze mnie matka) i ona mu powiedziała, że nie może, bo ma tańce. A pan na to, że Kangur (ich maskotka sportowa) znajdzie inny termin i nie ma co żałować, bo to jej nie ucieknie, a tańce są ważne, bo trenuje już długo. Szczęka mi opadła i pokłony w myślach biłam dla talentu pedagogicznego, bo ze mnie zdjąć konieczność tłumaczenia, że nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka. Więc sprawa załatwiona, za styczeń płacimy połowę, bo zajęcia od połowy i wszystko gra.
A kolejna górka to jest tego typu, że przeżyliśmy epidemię ospy w przedszkolu, właśnie jest trzeci rzut, a może nas pokonać... wesz. Tak, dobrze czytacie, dziś zostały zdiagnozowane wszy w przedszkolu. Na razie u jednego dziecka, jak będzie kolejne to zamkną przedszkole w celu dezynfekcji.
Oczywiście, że od razu po przeczytaniu tej informacji zaczęło mnie swędzieć we włosach. Oczywiście, że jak pani mi jeszcze powiedziała, żeby ich sprawdzić, zaczęło mnie swędzieć wszystko. I tak, oczywiście, że jak powiedziałam dzieciom, co i jak i żeby mówiły, jak je będzie swędzieć to zaczęły się drapać na potęgę. I tak, miałam ochotę się wykąpać, najlepiej w domestosie, wyszorować cały dom i wyprać wszystko w co najmniej 95 stopniach.
Na fali tej paniki pojechałam od razu do apteki. Na szczęście istnieje środek profilaktyczny. Dziś po kąpaniu będziemy psikać. I zastanawiam się, czy tylko dzieci, czy też siebie. Ja wiem, że to nie skacze i nie lata, ale jednak lekka panika mnie ogarnęła.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Całkiem dobrze i kilka zgrzytów

W piątek dowiedziałam się, że uszy ok, choć katar nadal leczę. W związku z tym w sobotę pojechałam na tańce z Córą i na zakupy. Kupiłam czapkę sobie i szalik Osobistemu. Oboje nie nosiliśmy. Starość, nie radość.
A wczoraj zrobiliśmy użytek z zakupów, bo od razu po kościele zabraliśmy się za budowę igloo i bałwana. Dwie godzinki i stanęło, coś się w nocy tam podłamało, muszę iść poprawić, żeby jeszcze postało, ale nawet, jak się zawali, to mieliśmy całą czwórką masę zabawy.

Moi rodzice wybierają się na Dzień Babci i Dziadka w przedszkolu. Prawdopodobnie przyjadą busem, potem ich tylko odwiozę. Teść nie pójdzie, bo ma nerwicę i nie ma mowy. Kur... Takim tekstem do dzieci wyskoczył, a one potem do mnie, co to znaczy. I znowu Osobisty będzie musiał zerwać się z pracy, żeby teściową zawieźć, a oni mają auto! Nie wiem, czy bardziej mi przykro, czy bardziej jestem zła. Zawsze ma ich w nosie, przecież na chrzcie Córy nie był wcale, na roczku też nie, o dwóch latkach nie wspomnę. Łaskawie pojawił się w kościele na chrzcie Syna i na roczku na pół godziny. Bo co? Bo wnuk, to traktuje inaczej? A teraz już zupełnie ma w dupie. Ale przecież on ich tak kocha i mają go całować i przybiegać się do niego bawić. A ja mam ochotę powiedzieć goń się leszczu, nie będziesz widział moich dzieci, jak w drugą stronę ci ciężko. I nawet, jakbym nie pamiętała o numerze, jaki wykręcił przed ślubem, jak wyszedł, gdy zapraszałam ich do nas na obiad i oświadczył, że on w tym udziału nie będzie brał, a jak Osobisty jest taki głupi, niech sam sobie radzi, potem na ślubie, jak mój brat go musiał odwieźć (to znaczy chciał), bo chodził i marudził, że on musi jechać busem do Krakowa, potem do siebie, bo on musi wyjść, rozwalając nam połowę planu uroczystości, to pamiętam, co zrobił dzieciakom i mnie cholera bierze.
Co jakiś czas mi się wylewa, staram się nie wylewać na Osobistego, ale czasem nie wychodzi.

Kolejna trudna sprawa to taka, że w przedszkolu mają być zajęcia sportowe z piłką. Płatne 32 złote za miesiąc, czyli w porównaniu z poprzednimi 70 za semestr to dużo. Były zajęcia pokazowe, Syn zachwycony i chce chodzić. Córa też, bo jej opowiedział. A dziś idę do przedszkola i czytam, że impreza w ramach zajęć, w Krakowie, bezpłatna, bo zamiast jednych zajęć w miesiącu. Trzeba samemu dojechać i nawet nie w tym jest problem, a w tym, że zajęcia są od 10.30 w soboty. Akurat wtedy, jak Córa ma taniec. W warunkach było, że są takie imprezy, ale nie było nic, że to zamiast jednych zajęć. I teraz nie wiem, co zrobić, bo dzieciaki by chciały chodzić, ale jedne zajęcia miesięcznie będziemy zawsze tracić, bo nie możemy sobie pozwolić na taką jazdę. Bo jak Syn pojedzie, to Córze będzie przykro, jak oboje nie pojadą, to jednak stracimy kasę. Bez sensu to wszystko.

wtorek, 16 stycznia 2018

Przeoczyłam i zależałam

Najpierw o przeoczeniu. 7 grudnia minęło 10 lat, odkąd blog zaczął swoje istnienie. W związku z tą magiczną datą Onet postanowił wypiąć się na wszystkich blogerów i zlikwidować blogi na swojej platformie. W związku z tym przyjacielskim kopem przeniosłam całego bloga tutaj, wszystkie notki porządnie w jednym miejscu.
Dziękuję tym, co są ze mną od Onetu, którzy przeżyli polecenia i wiadra pomyj, ale też tym, którzy są niedawno. Każdy z Was jest równie cenny. Jeśli kogoś uraziłam swoją opinią, przepraszam, jestem tylko człowiekiem i mogę błądzić, mam też prawo do swojego zdania, zresztą, na tym blogu każdy ma do niego prawo. Nikt nie ma prawa jedynie do hejtu, liczę się tylko z konstruktywną krytyką.

A drugą ważną datę przeleżałam ledwo żyjąc, mianowicie 14 stycznia minął rok od ablacji. Serce się uspokoiło, mnie dało to spokój jeszcze większy.

Z frontu chorobowego:
Wczoraj byłam żoną idealną:
przygłuchą - z zapaleniem obu uszu
ledwo mówiącą - z zapaleniem krtani i duszącym katarem
na haju - bo leki przeciwbólowe jadłam, jak cukierki
i niemobilna, co prawda nie to samo, co ślepa, ale prawie.
A dziś:
antybiotyk działa, mięśnie już nie bolą, szyja i wszystko wzwyż obręczy barkowej już tylko wieczorem wymaga leków przeciwbólowych. Uszy już tak nie palą żywym ogniem, a katar, no cóż, ten nadal ma się dobrze, ale powoli się wyprowadza. Plus jest taki, że dzieciaki nagle opanowały robienie prania, sprzątanie w pokoju i odnoszenie naczyń do zmywarki, co wcześniej udawało się rzadko i było okupione kilkunastoma upomnieniami. Teraz się da, owszem, pranie pod kontrolą, ale jednak się da. Bo biedna, biedna, chora mama. Ciekawe, na jak długo ta umiejętność im starczy. Przecież nie będę umierać miesiąc, żeby weszło im w nawyk ;)

niedziela, 14 stycznia 2018

Dziękuję za życzenia zdrowia

Przyda mi się ich więcej.
Jutro jadę do otorynolaryngologa. Do kataru, który siedzi uparcie w nosie i już nawet do gardła obolałego nie spływa doszedł przejmujący ból uszu. Jestem non stop na przeciwbólowych, bo inaczej też mięśnie mnie palą co jakiś czas żywym ogniem. Nie wiem, czy zaraziłam się od Córy, czy wyhodowałam własne ustrojstwo, ale żadne środki farmakologiczne dostępne bez recepty mi nie pomagają, a domowe sposoby również nie spełniają swojej funkcji.
Trochę czytam, często śpię, staram się jakoś pomóc Osobistemu, choć z dziećmi bardzo dobrze wszystko ogarnia.

czwartek, 11 stycznia 2018

No to się ucieszyłam

W  tamtym tygodniu prawie fruwałam nad ziemią, bo ucho się leczyło, było prawie dobrze, a migdały najmniejsze w historii. A wczoraj znowu Córze zaczął przeszkadzać katar płynący do gardła. I coś ucho gniotło. Z pewną dozą niepewności, czy też nie jestem nadgorliwa pojechałam z nią dziś do otorynolaryngologa, naszej pani doktor, która ją za uszy ciągnie z każdej choroby. No i się dowiedziałam, że ucho się nie doleczyło, tylko zaleczyło, poprzedni antybiotyk zamaskował objawy i jest chora, a migdały ogromne. Antybiotyk, doustny i do ucha, krople do nosa i lek na rozrzedzenie wydzieliny. I skierowanie na RTG zatok, już załatwiłam, jutro do odbioru z opisem. Na razie walczymy, bo grozi jej niedosłuch, jak to się utrzyma.
Jestem załamana. Zżuta i wypluta. Na szczęście da sobie wyjaśnić, że zdrowie ważniejsze i sama uznała, że nie idzie na tańce i na urodziny kolegów. We wtorek wizyta i dowiemy się, co dalej. I to już nawet nie chodzi o to, że dopiero trzy dni byli w przedszkolu i ich nosi. I nawet nie o to, że dopiero w piątek skończyła antybiotyk. Boję się o nią. Tak normalnie i o jej taniec się boję.

Nie dajcie sobie wmówić, że katar to nie choroba. Dzieci często nie czują, że coś się dzieje, albo nie umieją o tym powiedzieć, czasem nawet nie gorączkują przy zapaleniu ucha, jak Córa. A powikłaniem po katarze jest zapalenie ucha, bardzo groźne. Jak tylko dziecko ma katar, żądajcie badania uszu. Bo lepiej panikować, niż żałować.

środa, 10 stycznia 2018

Dalej w przód i mniej w przód

Z takich bardziej bieżących spraw, to prawie skończyłam fotoksiążki na Dzień Babci i Dziadka. Padło na dwie, bo znalazłam firmę, która taniej zrobi mi dwie po 60 stron, niż jedną 120 stronicową. Brakuje mi jeszcze zdjęć z aparatu, z końca roku i z przedszkola, ale jakoś ciągle zapominam pendrive zabrać Osobistemu, a mój schowany, żebym wiedziała, gdzie jest. Taaa...
Z przedstawieniem w przedszkolu to pewnie będzie znowu kłopot. Ja pominę, że znowu w czwartek i znowu kurcgalopkiem będę na burleskę lecieć, ale jest podział na dwie grupy, bo dużo dzieci, a miejsca mało. I nawet to nie to jest problemem, a oczywiście teściowie. Bo on pewnie nie będzie chciał, a ja jej nie wezmę, bo muszę pojechać po moich rodziców. Osobisty uznał, że nie wychodzi wcześniej z pracy, bo i tak musiałby czekać na teściową w korytarzu. Więc albo teść stanie na wysokości zadania, albo ich nie będzie. Jutro mają zawieźć zaproszenia, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Podobno też mają jakieś drobiazgi dla dzieci, już się oboje z Osobistym boimy. Bo nawet z pieniędzmi z urodzin był problem, bo babcia powiedziała, że na narty. I trudno nam było wyjaśnić, że nart na pewno nie kuppimy, bo po A za mało jeździmy, bo z nimi nam się jeszcze nie udało, po B dzieci szybko wyrastają i lepiej wypożyczyć na ten raz, jakby nam się udało pojechać, po C śniegu jakoś nie widać. W końcu jakoś zrozumieli, ale co się natłukliśmy, to nasze. Że też z nimi zawsze musi być pod górkę, z teściami znaczy.

A z dalszej przyszłości, zarezerwowaliśmy wakacje. To znaczy ja znalazłam ośrodek i nawet zadzwoniłam do pani, dogadałam termin tak, żeby nie kolidował z zakończeniem przedszkola, a potem... Olśniło mnie, że w tym terminie mamy zakończenie roku baletowo tanecznego. Z występem na scenie. Ani zrezygnować z tego, ani z zakończenia przedszkola. Lipa. A potem ceny ogromne, mnie się słabo robiło, jak na nie patrzyłam. W związku z tym za telefon chwycił Osobisty i po prostu przełożył termin z czerwca na lipiec, 8 dni z pełnym wyżywieniem. Bo cel Pleśna, domki holenderskie były fajne, ale kombinowanie z jedzeniem już nie. Dlatego zmieniamy miejsce, na bardziej centrum (dwie ulice na krzyż, ale centrum). Oby była pogoda. Już zapowiedziałam, że ja torpedowcem nie płynę, żeby nie musieć udawać, że się nie boję, to się Osobisty zaczął zastanawiać, czy dzieci coś mniejszego wypatrzą w porcie. Zabawne.

wtorek, 9 stycznia 2018

Bo we mnie jest seks

Żeby nie było tak kościółkowo, dziś będzie z zupełnie innej beczki, a mianowicie o burlesce. Jak Przyjaciółka przyznała, że chodzi i czy chcę, odparłam, że nie. Przeczucie, czy co? Ale w końcu uległam, no dobra, długo mi to nie zajęło, słabą mam silną wolę. O wsiąknęłam na maksa. Na fitness 2 km dalej mi się nie chciało, a teraz raz w tygodniu, jak na skrzydłach jadę do Krakowa. I to nie wygodnie autkiem, a busem, czasem marznąc na przystanku, a czasem mając na nim głupawkę, aż ludzie się odsuwają. Zupełnie nie wiem dlaczego. A busem jeżdżę, żeby nie mieć problemów z parkowaniem i całą resztą, więc w sumie też dla wygody. Chwila dla mnie, takie zupełne oderwanie, bo nawet czytać nie mogę, dostaję choroby lokomocyjnej.
Już w czwartek rano nie mogę usiedzieć na tyłku, buja mnie, kręci i w ogóle zaczynam czuć ten rytm. A potem już w ogóle jest szał. Buty na obcasie i jazda, pełne skupienie, cudowne uczucie i endorfiny utrzymujące się bardzo, bardzo długo. Czuję się kobieco, seksownie, jest mi zwyczajnie dobrze w moim ciele. Za dwa zajęcia kończy mi się karnet. Zamierzam kupić kolejny, na trzy miesiące. A przez przerwę wakacyjną zwariuję :P

sobota, 6 stycznia 2018

Trzej królowie jadą

Wczorajsza kolęda tak nas zdenerwowała, że nie mieliśmy ochoty dziś do kościoła iść. A ksiądz zapraszał na wspólne kolędowanie i jakby mogło nas nie być. Argument, że nie wiemy, bo Córa kończy antybiotyk nie trafił do niego wcale, bo może się ciepło ubrać.
Obudziliśmy się dziś po 7, więc zdecydowaliśmy, że faktycznie ubierzemy się ciepło i pojedziemy do Krakowa na Orszak Trzech Króli. Wybraliśmy zielonego, co miał z placu Sikorskiego startować, wcześniej msza u Sercanek (lub saracenek, jak czasem mówi Osobisty). Nie tylko my daliśmy się oszukać informacji, bo orszak startował z Dębnik, ale poczekaliśmy na niego i już razem z nimi z placu Sikorskiego szliśmy na Rynek. Naprawdę świetnie się bawiliśmy przy wtórze orkiestry, idąc za rycerstwem i pod flagami. Owszem, kadzidło, które nieśli trochę mi przeszkadzało, mnie się słabo robi od tego zapachu, ale wiatr dawał radę. Atmosfera cudowna, naprawdę gorąca, musiałam rozpiąć kurtkę. A łzy w oczach stanęły, jak ludzie z oddziału onkologii nam machali z okien. Niech im Jezus narodzony przyniesie nadzieję i zdrowie.
Dzieciaki dzielnie maszerowały z koronami na głowach, my dostaliśmy po drodze i też założyliśmy. Dostaliśmy się prawie pod scenę, nie wpuścili nas tylko za ostatnią linię, gdzie wchodziła tylko ścisła obstawa króla, ale widzieliśmy sporo, również Lajkonika, a to w Krakowie nie jest częsty widok. Na czerwony orszak, który szedł z Wawelu czekaliśmy naprawdę długo, ale dzieci wytrzymały i mogliśmy zobaczyć coś z jasełek. Widzielibyśmy więcej, ale ważny pan ratownik nie raczył nawet ukucnąć i dzieciom zasłaniał strasznie, a prosiliśmy go parę razy. Rozumiem, że miał pewnie jakieś wytyczne, ale mógłby okazać się ciut bardziej ludzki. Poszedł, jak występ się skończył. To taki zgrzyt w tym wszystkim, ale ogólnie bardzo mi się podobało. Radośnie, podniośle, naprawdę niesamowite przeżycie. Za rok wybieramy się kolejny raz. Pewnie bardziej przygotowani, bardziej pod kolor królewskiego orszaku.







piątek, 5 stycznia 2018

O tym, jak ksiądz pod prysznicem mnie zastał

A raczej ministranci, ale oni nieletni, to nie wypada mi pisać i padło na księdza. A było to tak:
Dziś spodziewaliśmy się księdza. Więc szybko się zebraliśmy z łóżka, bo według naszych obliczeń i tradycji miał być koło 12. Po 10 uznałam, że odkurzę, umyję podłogę, niech będzie gotowe. I tuż przed 11 poszłam pod prysznic, bo zakurzyłam się nieco. Cała jestem namydlona, dzwonek do drzwi. Osobisty otwiera, przychodzi do mnie do łazienki, a ja na to, że ksiądz. On, że nie, ale chłopaki, a ksiądz jest dwa domy dalej. No to biegiem się płuczę i wycieram, ale z włosów kapie! Osobisty mi zapina sukienkę, ja nurkuję po suszarkę. Wołam Córę, suszy mi włosy, ja zakładam rajtki. Normalnie już się na nowo spociłam, ale to jeszcze nic, Syn mi suszył, jak myłam zęby. Pytam Osobistego, czy zdążę zrobić makijaż, a on na to, że nie bardzo bo...
Ksiądz pod drzwiami.
W ogóle to myślałam, że chłopaki wejdą, a oni tylko anemicznie zaśpiewali w wiatrołapie, aż się ich miałam pytać, czy śniadania nie chcą. W tym czasie ksiądz już dał dzieciakom obrazki, pomodliliśmy się, zamienił trzy zdania i już go nie było. Bez sensu taka kolęda, ale cóż. Równie dobrze mogłam spod tego prysznica nie wychodzić, nie zauważyłby...

czwartek, 4 stycznia 2018

Prawdziwa natura + zaproszenie

Pewnego razu w sklepie poprosiłam Córę, by pomogła mi wybrać kolor farby do włosów. Pokazałam jej dwie, wybrała trzecią. Fioletową. Pomyślałam najpierw, że zwariowałam, potem, że raz się żyje, ale wypróbowaną dojrzałą wiśnię kupiłam też. Jakby co, przezorny i tak dalej. Przed Sylwestrem znalazłam chwilę i zafarbowałam. W lustrze mi się nie podobało, bo ciemne, a ja blada, jak śmierć na chorągwi, ale w końcu przywykłam. Fioletu to tam niewiele, będzie nieźle.
Kolejnego dnia wychodziłam gdzieś, stoję przy lustrze, dopinam zamek w kurtce i w końcu patrzę w to lustro.
- Skarbie, czy możesz tu przyjść? - wołam na Osobistego, przeczesując palcami włosy, by obejrzeć dokładnie.
- Co jest?
- Czy moje włosy są czerwone?
- No. To cię dziwi? Wychodzi twoja prawdziwa natura.

Taaa... Rudy to nie kolor, to charakter.


Nie podobała mi się moja lista czytelnicza. Bo długa, generalnie nic nie mówi i w ogóle jest be. Co prawda dziś prawie zrezygnowałam, bo to niedostępne, a to też nie, ale jest, udało się:

Książkowe myśli i myślątka

Czasem opublikuję całą, długą recenzję, czasem parę zdań, wrażeń z lektury, ale chcę pisać o każdej przeczytanej książce. Dla siebie, a jak Wy coś dla siebie znajdziecie, to będę się bardzo cieszyć. W tym roku zapraszam już na pierwszy wpis.