piątek, 27 listopada 2015

Imprezy i endorfnki po ćwiczeniach :)

Ostatni czas był dla mnie ciężki pod względem fizycznym. W piątek byliśmy powitać nowy wóz strażacki, impreza zaczęła się przed 18, skończyła się dla nas koło 21, bo dzieciaczki padły. Do tego upiekłam ciacho dla strażaków, było mnóstwo pysznego jedzenia i w ogóle było cudnie. Wóz przepiękny.
W sobotę pojechałam z dzieciakami na Andrzejki organizowane przez Stowarzyszenie Dobro Powraca. Bajecznie. Dzieciaki zachwycone i choć Syn mi się uśpił, to i tak było świetnie. Przedstawienie o Złotej Rybce, potem konkursy. I wiecie co? Moje dziecko, które jeszcze niedawno do obcych mówiło mało, cicho, albo wcale, w  sobotę wyszło na środek, powiedziało, jak się nazywa i zaśpiewało Mikiego. Szczękę z podłogi zbieram do dziś. Rośnie mi Córa :) A na dokładkę, po powrocie, mycie grafitowej fugi z białych płytek :P Tia... W niedzielę więc siedzieliśmy w domu, no prawie, bo pogoda była, to zrobiliśmy sobie spacer po lesie, gdzie pod koniec Osobisty niósł Syna, bo się uśpił, a ja trochę Córę, bo brakło nóg.
W poniedziałek wybraliśmy się do babci, przy okazji na cmentarz, zebrać zmarznięte kwiaty. Zimno było, jak nie wiem co, a jak wyjeżdżaliśmy, to słońce świeciło.
Potem środa i Andrzejki w SK Art. Wzięłam Syna na próbę i został tam z siostrą pół godziny, potem dochodził raz do niej, raz do mnie. Za to Córa się wybawiła bardzo. Przy czym pilnowanie ich samej jest nie lada wyzwaniem, szczególnie, jak wokoło tyle dzieci, a z sali są dwa wyjścia i można naokoło biegać ;)
Było więc bardzo intensywnie, jeszcze we wtorek Syn urządził mi wycie, nie, nie płakanie, wycie przez półtorej godziny i nic nie pomagało, do auta przypinałam na siłę, mokra się zrobiłam, bo tak się wykręcał, bez butów, bez czapki... Zła matka ze mnie? Jasne, mogłam zostawić samego w domu, albo nie puścić Córy do przedszkola, bo kawaler histeryzował. Przypięłam na siłę, przetrwałam ryk w drodze do i z przedszkola i jeszcze pół godziny w domu. Potem padł ze zmęczenia.
Ale wczoraj, jak przyszło co do czego, nie miałam siły iść na zajęcia. Chciałam, bo już od wtorku mnie strzykało tu i ówdzie, ale sił nie miałam. Na co mój kochany Osobisty zaordynował, że mam się na chwilę położyć... No... Położyłam. Obudził mnie pół godziny później, że już czas się zbierać. Na stole już była przestygnięta herbata i kanapka.
Pojechałam. Najpierw na godzinę latino plus wzmacnianie, a potem jeszcze na pilates. Na treningu autogennym prawie zasnęłam, tak się zrelaksowałam. Bolało mnie wszystko. Naprawdę, każdy mięsień. I było mi z tym tak bosko, że dotrwałam w domu jeszcze do 23. Nie rozumiecie? To zaczniecie jeszcze mniej, bo... nasza sala jest nieogrzewana. Ogrzewanie się robi, a jak na razie to ćwiczymy tak, ile wyćwiczymy, tyle nam ciepło. Zaczynamy w bluzach, kończyć mamy ochotę w samych majtkach, przynajmniej ja :P potem pilates w bluzie. Mamy tak cudowną panią istruktor (blog jej jest z prawej strony: Filozofit), że się chce. Ciepła, energetyczna, wspaniała osoba.
Dziś jest mi cudownie, nic nie strzyka, nic nie boli (zakwasów nie mam jakoś od trzecich ćwiczeń), za to mogłabym góry przenosić. Tego nie zrozumie nikt, kto nie spróbował. Potem ćwiczenia, ruch, wchodzę w krew. I nawet, jak człowiek pada na nos i jedzie się dobić, to to jest cudowne dobicie się. +100 do samopoczucia, że o wyglądzie przed lustrem i oczach facetów nie wspomnę ;)

2 komentarze:

  1. Znam to uczucie :) Nie tak dawno temu (około 2010 roku) zapisałam się na aerobik :) Fajne było zwłaszcza to poczucie padania nos i satysfakcja, że dałam z siebie sto procent ;)

    OdpowiedzUsuń