poniedziałek, 2 stycznia 2012

2012 4


Wczoraj

A wczoraj stuknęło nam 5 lat razem. Zleciało, jak z bicza strzelił. Z jednej strony mam nadzieję, że następne lata też tak szybko zlecą, a jednocześnie chciałabym zatrzymać każdą chwilę.

Miesiąc i studyjnie

Dominika dziś skończyła miesiąc. Nie wiem kiedy zleciało. Wiele nas nauczyła, sama wiele się ucząc. Patrzę na nią i nie mogę czasem uwierzyć, jak szybko się rozwija, jak wodzi oczami za zabawkami, jak długo trzyma główkę, jak jest na brzuszku. I przede wszystkim, jak się zmienia. A za jej uśmiech oddam wszystko. Na szczęście śmieje się często.
Wczoraj usnęła zwyczajowo o 11, obudziła się dopiero o 3.40, a potem dospała do 7. W dzień też jest super grzeczna. Nie śpi oczywiście całego dnia, ale nawet wtedy ja potrafię sporo ogarnąć. A jak śpi, to już wszystko zrobię. Obawy o ogarnianie z dzieckiem okazały się zupełnie nieuzasadnione.
Babcie zwariowały na jej punkcie. Moja mama bardziej, bo ma ją przy sobie. Ciągle do niej mówi, głaszcze, buja w wózku, bo na rękach już jej ciężko. Mama mojego Bardzo Osobistego Mężczyzny wiecznie o nią pyta, zachwyca się zdjęciami. Taki mały człowiek wywalił życie dorosłych do góry nogami.
Niestety pogoda nas nie rozpieszcza i udało się wyjść tylko 3 razy na spacer. Czaimy się na ładną pogodę i zbieramy się wtedy w dziesięć minut do wyjścia, ale jakoś się nie udaje ostatnio. Wiosna coraz bliżej, nie tracę więc nadziei.
Akcja kot trwa. Ma zadaszenie nad miską, nawet kawałek wykładziny pod spodem, by mu nogi nie marzły. Przychodzi, zjada i odchodzi. Szkoda.
Update:
Przeczytałam u Kociej Damy o studiach i mi się przypomniało, że miałam też napisać pewną rzecz. Marzą mi się studia. Teatralne jakieś. Niekoniecznie aktorskie, ale o teatrze, ewentualnie pisarskie. Typowo nie dla zawodu, a dla siebie, dla własnego widzimisię. Jest tylko parę „ale”. Teraz, pomijając kwestie czasowe, bo jak się chce, to się da, nie mam na studia kasy. Jak zaczniemy mieć kasę, to przyjdzie drugie dziecko i wtedy jakoś nie widzę tego czasowo. A jak podrośnie i drugie, to sądzę, że chęci mi braknie. Czyli z myślą o studiach muszę się chyba pożegnać. A moja uczelnia podyplomowa organizuje jeden semestr terapii pedagogicznej…Ajć… Kusi i korci.

Koteczek

Malutki, jesienny. Biały, z szarymi uszkami i noskiem. Pojawił się parę dni temu. Wyjadał spod śniegu zamarzniętą, wyrzuconą po świętach na kompostownik sałatkę i bigos. Dajemy mu jeść. Niestety za siatką, bo u nas psy. Mogłyby mu zjeść. Tylko mu zasypuje, mogłoby tak nie walić tym śniegiem. Zima sama w sobie mi nie przeszkadza, ale kotek biedny…
Ma ktoś pomysł, jak go zwabić do nas? Klatka z zamknięciem, co się za nim zamknie nie wchodzi w grę, bo jak się nie uda, to on już może nie wrócić. A tak to choć coś zje.
Czuję się strasznie bezsilna…

Tata wraca do pracy

Wczoraj pojechał pierwszy raz od 22 grudnia. I ledwo przekroczył bramę, ja zaczęłam tęsknić. Irracjonalnie, głupio i totalnie obezwładniająco tęsknić.Jakby wyjeżdżał co najmniej 160000 km ode mnie, a nie 16 i na 8 mln godzin, a nie na 8 przeznaczonych na pracę i jedną na dojazd w obie strony. Hormony mnie wykończą. Po wytłumaczeniu sobie prawie łopatologicznie, że zachowuję się jak kretynka i może to być nieuleczalne, jednak się nie rozryczałam i wzięłam do roboty. Pomogło. Czyli nie tylko na kaca ciężka praca.
Tak to przeżyłam ja, a Domiś… Domiś chyba nie zauważyła, co prawda marudała w południe, ale nie do końca zakomunikowała, że o Tatę.
Poza tym, rośnie, paluszki jej się robią takie rozkoszne, z dołeczkami. Wszystko ją ciekawi, przez co usypianie jest trudne, bo nawet rzeczone paluszki są interesujące. Uśmiecha się coraz częściej, najczęściej, jak myślimy, że śpi i chcemy ją odłożyć. Wtedy uśmiech jest powalający. Mała Pchła Szachrajka. Na razie rożki idą w odstawkę, bo przestały się podobać, ale kocyk też się nie sprawdza, bo kopie strasznie i co chwilę odkryta. Czas się przenieść na śpiworki. No cóż, rośnie nam Dziecię.
Z uwagi na powrót Pana do pracy, Kota się odbraziła na mnie. No jakiegoś człowieka trzeba wykorzystać i się głaskać i tulić. Niniejszym dostąpiłam zaszczytu obcowania z Figą. Co prawda zaszczyt kończy się wraz z powrotem Pana, ale nie można mieć wszystkiego.

Głodówka?

Diesel po 6.34. Czyli osiągnęłam etap, że stać mnie na auto, a nie stać mnie na jeżdżenie nim. Najlepiej byłoby go sprzedać, bo ktoś zapyta po co nam dwa auta. Ano potrzebne, bo jak wrócę do pracy to jakoś muszę do niej dojechać. A opcja przez miasto mnie jakoś nie interesuje, bo to wyjdzie gdzieś 3 godziny w jedną stronę. Można niby sprzedać na ten czas, ale potem szukać na nowo i kupować to też bez sensu.
A nawiązując do tytułu, to zastanawiam się z czego zrezygnować, bo jak benzyna idzie w górę, to zaraz podrożeje wszystko. Co może stanowić problem, bo nasze wydatki są wyliczone prawie do złotówki, z małym zapasem. Na szczęście mamy prywatne ubezpieczenie zdrowotne, bo przy tych przewrotach w służbie zdrowia, to całkiem byśmy polecieli na prywatnych lekarzach, jak przyszłoby co do czego.
Dziś Tata wraca do pracy. Ogarniamy, jak widać, skoro tu jestem.

Misz masz

Chwalić się będę. Dziś w ramach porządków w szafie wyjęłam sukienkę sprzed ciąży. Postanowiłam ją przymierzyć, żeby się dobić, jaka to gruba jestem. I mi się nie udało. Brakło mi tylko pół centymetra, żeby się dopiąć, co niecałe 3 tygodnie po porodzie chyba nie jest złym wynikiem. Do wagi sprzed zostało co prawda jeszcze 8 kilo, ale powoli i to zrzucę.
Jesteśmy w trakcie załatwiania Chrztu. Na luty. Jakoś nie przemawia do mnie chrzczenie dużego dziecka, a potem wypada post, więc się streszczamy.
Zima do nas przyszła. Biało się robi w tempie zastraszającym. Cieszę się. Dość miałam szaro burego krajobrazu. Marzy mi się jazda samochodem przez pewien las, kiedy topi się śnieg, odbija się w nim słońce a obok wszystko zaczyna się zielenić. Ten widok miałam przed oczami wiosną, jak wracałam z pracy do domu i urzekał mnie zawsze  niesamowicie. Bez śniegu jest zgoła niemożliwe, żeby strumyczki topiącej się wody lały się po ulicy. A tu, proszę, sypie. A w innej miejscowości grad i burza. W styczniu. Ciekawe, czy wszystko się poprzesuwało i wiosna przyjdzie w czerwcu dopiero.
Nadszedł nagle rok „w przyszłym roku”. Tak były określane plany budowlane, a tu nagle jest to już teraz. Już nie przyszły, a ten. Staram się o tym myśleć jako o czymś, co nas nie dotyczy i jest z boku, jak o abstrakcji, bo inaczej wpadam w panikę budowlano pieniężno czasowo wytrzymałościową. A jak sobie o tym myślę, jako o czymś, co nie do końca nasze albo w bliżej nieokreślonej przyszłości, jest mi lżej to planować. Ogarniemy. Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B, a mamy już materiały przecież. Reszta to formalność.

Poród, jak strach, ma wielkie oczy (bez drastycznych szczegółów)

    25 grudnia nic się nie działo. Znaczy skurcze były regularnie co 3 godziny. Jeszcze się popołudniu rodzina ze mnie śmiała. Około 21 coś mnie zabolało w brzuchu, mocno, skurcz, jakich nie było, za 20 minut znów, ale co to za przerwy, nic się nie dzieje. Jazda bez trzymanki zaczęła się około 21.40. Skurcze co minutę po minutę. O 21,50 odeszły mi wody, więc zbieramy się. Ja zgięta wpół, cieknąca się ubieram, mąż zbiera potrzebne rzeczy… W 27 minut byliśmy na miejscu. Mam nadzieję, że fotoradary naprawdę nie działają. Drogi nie pamiętam, pamiętam, że bolało, ale jakoś jak przez mgłę. Potem ambulatorium, spokojną panią położną, spokojnego lekarza, póki mnie nie zbadali. Rozwarcie na 7 cm, skurcze bardzo regularne. Rozbierali mnie w biegu, niestety ze względów medycznych rodziłam sama.
    Porodu nie pamiętam. Nie w sensie, że dziecko mi wynagrodziło ból itd., nie, ja mam urwany film. Pamiętam dopiero, jak zobaczyłam główkę, spięłam się, a potem, jak mi Malutką na brzuchu położyli. Zaraz po tym, jak się urodziła. Czyli 0.55. Wpuścili do mnie męża i się poryczałam, jak zobaczyłam, jak on na Nią patrzy. Do tej pory mam świeczki w oczach, jak sobie przypomnę.
    A teraz kilka szczegółów technicznych. Nacięcie krocza nie boli, nie ma się co wzbraniać, choć potem ciężko się siedzi. W ogóle przy partych nie boli. Zdecydowanie wolę naturalnie niż cesarkę. Szybciej się zebrałam, rano od razu dali mi Dominikę, nie musiałam mieć cewnika i codziennych zastrzyków przeciwzakrzepowych. Boli pewnie mniej w trakcie, ale skoro ja nie pamiętam, to wolę tak, niż jak ma boleć po. Tak, wiem, miałam lekki poród. Lekarz stwierdził, że dobrze, że się w aucie nie urodziła. Ciekawe, czy z drugim zdążę dojechać…
    Dziś funkcjonuję już normalnie, krocze nie boli, wszystko ładnie się goi, szwy schodzą. Nie taki poród straszny, jak go malują.

Podsumownie roku

Nie wiem, czy wszystko pamiętam, ale najważniejsze na pewno.
Z plusów zdecydowanie Dominika. Zaczęliśmy też budowę i choć wycyckała nas finansowo, to też zdecydowany plus. Dostałam też umowę o pracę na czas nieokreślony co dało mi nieopisaną pewność. I pieniądze na budowę. Pokonaliśmy też klika małżeńskich kryzysów, z dużym powodzeniem i jesteśmy sobie jeszcze bliżsi.
Minusy… Jakoś ich nie widzę. Optymizm mi się włączył, więc nie będę tego zmieniać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz