Tak, tak, dobrze czytacie. Do takich wniosków doszłam wczoraj, po dogłębnym przemyśleniu sytuacji.
Otóż, na wczoraj mieliśmy zaproszenie na ślub. Oczywiście, że żal mi młodych, że muszą dłużej czekać i wszystko przekładać, ale u nas jest tak zimno, że chyba wszystkim wyszło to na dobre. Leje, wieje, niecałe piętnaście stopni, koszmarnie. Ja bym umarzła, młoda by umarzła... A jeszcze o 13 miało być święto szkoły, gdzie Córa miała grać główną rolę. To znaczy nie wiem, czy by było, ale taki był plan i pani była załamana, że nas nie będzie, bo ślub. A tak święta nie ma wcale, a ślub przeniesiony na sierpień.
No a dziś miał być finał sezonu tanecznego. I na samą myśl o tym, że po weselu mielibyśmy się wlec do Krakowa na turniej, a Córa dodatkowo tańczyć robi mi się tak słabo, jakbym co najmniej na tym weselu była, piła i tańczyła całą noc (nie mylić z kacem, nie miewam).
No i tak mi wyszło, że wiwat covid ;)
Co nie przeszkadzało mi wieczorem uderzyć w płacz, że przecież liczna zakażonych ciągle taka sama, a oni luzują i znowu nas zaraz zamkną i znowu nic nie będzie wolno i ja nie wytrzymam siedzenia w domu i uczenia dzieciaków do kolejnej wielkanocy, buuuu... Co jakiś czas tak pękam, a potem mi lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz