poniedziałek, 16 maja 2016

Świadek jasnowidz - fragment

Przedstawiam Wam jedną z kluczowych postaci nowej powieści Marka i mojej. Uwaga, książka dla osób o silnych nerwach. Zresztą, sami się przekonacie. Przedstawiony fragment jest jednym z początkowych.

Szesnastoletni, mocno zbudowany, nad wiek wyrośnięty, pucułowaty blondyn wystawiał ostrożnie głowę na zewnątrz wiejskiej, drewnianej chaty, świeżo pobielonej zabarwionym błękitnawą ultramaryną wapnem. W odległości kilkunastu metrów, przy wiodącej do domu bramce z olchowych sztachet, przystanęła gromadka rówieśników z futbolówką. Bawili się nią, odbijając o pełną wyschniętego pyłu drogę. Każde uderzenie wyzwalało wielkie tumany kurzu, co nie wiedzieć czemu, budziło u nich zbiorową wesołość.  
Jeden z chłopaków zauważył blondyna. Pokiwał ku niemu ręką i krzyknął:
–    Idziemy na łąkę pod lasem pograć w piłkę! Brakuje nam jednego. Poszedłbyś z nami? Stanąłbyś na bramce!
            Zachmurzona twarz chłopaka ożywiła się. Błysk radości w jego wzroku jednak zgasł równie szybko jak się pojawił, niby słaby płomień zapalanej na wietrze świecy. Znów zastąpił go pełen wątpliwości smutek. Odmruknął posępnie: 
            –  Nie wiem, czy stary mnie puści. O szóstej jest majówka. Chciał, żebym niósł... – Nie dokończył.
Mężczyzna w sieni jakby czekał na tą chwilę. Powietrze przeciął gwałtowny ruch wielkiej jak bochen dłoni, uderzającej na odlew, z całej siły, w  zarumienioną twarz. Dłoni twardej bezwzględną twardością skały, bo taką właśnie cechę przekazała jej posiadaczowi ziemia, którą przyszło mu uprawiać. Ta była surowa i właśnie skamieniała. Skamieniałością oschłą i nieczułą, pełną grud oraz splątanych, wysuszonych chwastów,  złośliwie stawiających opór chcącym ją uprawiać narzędziom. W minionym tygodniu dłoń godziny całe dzierżyła na przemian lejce prowadzące konia, uchwyt pługu oraz widły, którymi rozwalała po polu obornik. Niosąc sobą ten właśnie skumulowany zapach oraz brutalną siłę, nawykłą usuwać ze swej drogi przeszkody, teraz dokonywała spustoszenia. Dwojakiego spustoszenia. To fizyczne nie było najgorszym.
            –  Ty niewdzięczny gówniarzu... Stary, powiadasz... Nie tato, ani ojciec, tylko stary...  – głos nie wydawał się zdradzać negatywnych emocji właściciela. Był spokojny, wręcz beznamiętny, choć zawierał w swym podtekście również nutę wyrzutu. Można by pomyśleć, że  niestosowne słowa syna zraniły głęboko wrażliwą duszę ojca.  
Chłopak wbił wzrok w deski sieni. Stał zszarzały i skulony w sobie, ocierając kapiącą z rozciętej wargi krew.
             Ojciec perorował retorycznie dalej, kręcąc głową:
            –  Nie wiem, po kim ty to wziąłeś?  Zaharowuję się do późna w nocy, żebyś miał się w co ubrać i co żreć. Uczymy cię z matką, czym jest Bóg, miłość i szacunek dla starszych. Czwarte przykazanie mówi: „czcij ojca swego i matkę swoją”, a ty nazywasz mnie do koleżków „stary”... –  Odwrócił się ku furtce, chcąc coś jeszcze powiedzieć tamtym, ale gromadka ginęła już pod lasem, zaśmiewając się głośno. – Zagryzł usta, zastanawiając się nad czymś. Podjął decyzję. –  Pójdziesz teraz do komórki. Będziesz klęczał na grochu i prosił Boga o przebaczenie. Potem idziemy wszyscy na majówkę. Nie wiem, czy zasłużyłeś na to, żeby nieść baldachim podczas procesji... Zapytam księdza. I pomyśleć, że sam go o to prosiłem... – Sapał chwilę, wzburzony. Wskazując drzwi z drugiej strony sieni, zakończył tyradę ostrym jak nóż, nie znoszącym sprzeciwu głosem: –  Teraz marsz do komórki. Czytać Biblię. A jak zastanę cię, że nie klęczysz... – gest zwiniętej w pięść, gotowej do kolejnego ciosu ręki nie pozostawiał wątpliwości co do konsekwencji nieposłuszeństwa wobec jego woli.
            Potykając się, blondyn zrobił dwa kroki i ujął drewniany uchwyt zbitych byle jak z nieheblowanych desek drzwi pomieszczenia. Twarz miał podobną do marmuru, kamienną i białą, tak, jakby odpłynęła z niej cała krew, a oczy puste i bez wyrazu. Tylko zaciśnięte aż do bólu mięśnie żuchwy i drżące ramiona świadczyły  o tym, co działo się w jego duszy. Sztywno, niby manekin, przekroczył próg i znikł w komórce.
            Padł kolanami na jaśniejące w półmroku ziarna fasoli. Nie czuł nieomal bólu. Te, znacznie bardziej wrażliwe niż rodzic, znały jego problemy z częstych spotkań i chciały zminimalizować cierpienia, jakich doznawał. Częsty nacisk kolan wbił je w  nawierzchnię komórki, stanowiącą mieszaninę pyłów węglowego oraz codziennego, stanowiącego produkt uboczny wykorzystywania pomieszczenia jako tymczasowej śmieciarni oraz magazynka na odpady oraz słomy, plew, drzazg z rąbanego drzewa, odchodów zachodzących tu czasem kur oraz kotów i Bóg raczy wiedzieć, czego jeszcze. Sięgnął po Biblię w brązowej, płóciennej okładce, oczekującą spokojnie na półce z przetworami jego kolejnej wizyty. Nie otwierając jej, przymknął oczy.
Klęczał, oddychając głęboko przez zaciśnięte zęby,  czując wciąż w ustach smak przemieszanej z kurzem krwi. Ból, żal i gorycz powoli ustępowały, a łzy na twarzy obsychały, nie zastępowane przez nowe. Naszła go dziwna myśl, że właśnie to wiszące tu powietrze przedostaje mu się do mózgu, blokując swym gorzkawo –  mdłym zapachem stęchlizny odpadków uświadamiane, choć nieznane, receptory wrażliwości. W jego umyśle zaczęło się krystalizować coś jeszcze.
Otworzył na chybił trafił Biblię. Oczy przywykły już do półmroku, oświetlanego nieco sączącymi się przez malutkie, pokryte zakurzonymi pajęczynami okienko cieniami popołudnia, ale litery były nie wiedzieć czemu tylko jakimiś nic nie mówiącymi symbolami graficznymi. Utworzone z linii, kółek, zawijasów i ogonków, niosły sobą jakiś przekaz estetyczny, ale na tym ich rola się kończyła. Już miał zamknąć księgę, gdy nagle ze zdumieniem stwierdził, że niektóre z liter są wyraźniejsze niż inne. Pulsując w mroku, jakby nagle ożyły. Zaczął czytać uważnie:
„Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w odzieniu owczym, wewnątrz zaś są wilkami drapieżnymi”.
Wstrząsnął głową, zdumiony. Jak to możliwe, żeby trafił na coś tak bardzo odnoszącego się do jego sytuacji?  Czytał z rosnącym zaciekawieniem dalej:
„Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, wycina się i rzuca w ogień. Tak więc po owocach poznacie je.”
Umysł przeszyła mu nagle błyskawica. Przewrócił stronę gorączkowo. Szukał czegoś. Wiedział, że będzie ciąg dalszy. Musiał być. Ksiądz w kościele czytał już to kiedyś. Znalazł. Zatrzymał wzrok:
„A już i siekiera do korzenia drzew jest przyłożona; wszelkie więc drzewo, które nie wydaje owocu dobrego, zostaje wycięte i w ogień rzucone.”
Pokiwał głową. Wzrok jego padł na siekierę, wbitą tuż obok w pieniek do rąbania drzewa. Tak... To nie mógł być przypadek. Czyżby sama Opatrzność chciała wskazać mu jego rolę?


10 komentarzy:

  1. Ta bardziej do mnie przemawia :) Jednak mroczny klimat kryminału i zaburzonych psychicznie bohaterów to coś co tygryski lubią najbardziej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W Paryskich jest nimfomanka ;) Ale tu jest mocniej, fakt.

      Usuń
  2. Mnie tez sie ten fragment bardziej podoba niż tamte.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli jednak nie każda kobieta chce tylko romansów ;) krwawo też ma być. Cieszę się, że się podoba

      Usuń
  3. Ach, przeczytalam z ogromnym zainteresowaniem- forma opisu jakas taka dojrzalsza i mimo szczegolow bardziej wizualna choc wysublimowana!
    To kleczenie na grochu... taki jakis archaizm- jak dla mnie abstrakcja i nierealna sytuacja ale nie doczytalam w jakich latach sie to dzieje i czy naprawde wies az tak "pobozna " jest smiem watpic. Jednak zdecydowanie tu czytalabym chetnie dalej... czekam!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Groch to pewna retrospekcja sprzed lat. W "teraz" książkowym bohater jest już dorosłym mężczyzną. Z tą pobożnością brawo! Bingo ;)

      Usuń
  4. Bardzo mi się podoba. Wciąga. Chcę więcej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Porażający fragment, aż serce zaczęło mi mocniej bić.

    OdpowiedzUsuń