sobota, 19 czerwca 2010

O sobocie w pracy, czyli jak niechcenie wychodzi na dobre

            Wsiadłam doauta w zważonym humorze. Wcale nie pasował mi „Piknik rodzinny” z okazji DniaBrata Alberta. Do pracy w sobotę to ja już dawno przestałam chodzić, a jeszczew takich chorych godzinach. Sytuacji nie poprawiał fakt, że rano lało i byłozimno. W kurtce, adidasach i ciepłym swetrze przybyłam na miejsce. W deszczurozłożyłam nasze stoisko wikliniarskie i… Zaczęłam się nudzić. Ludzi jak nalekarstwo, mokro, zimno… Dopiero potem się zaczęło. Jakoś mi się udzieliłnastrój zabawy i poszło, przestałam o tym myśleć, jak o dniu w pracy.Oczywiście objadłam się po uszy, kiełbaską, krokietem, ciastem i… Ormiańskimjedzeniem. Ksiądz Prezes częstował, nie wypadało odmówić, choć dopiero jakzjadłam to powiedział co dał. Czyli baraninę i suszoną wołowinę, choćpoczątkowo utrzymywał, że to osioł. I do tego zielona papryka. Aua. Nadalgardło mnie pali. Ale najlepiej było, jak wyszło słońce, grała muzyka, byływystępy, a ja dorwałam się do ogromnych baniek mydlanych. Nie wiem, kto miałwięcej radochy, dzieciaki, czy ja. Pominę, że ksiądz Prezes postanowił udzielićwywiadu telewizji na tle mojego stoiska…

            Bawiłam sięfantastycznie, choć tak mi się nie chciało. A teraz jestem zmęczona, jakbymnosiła kamienie cały dzień. Ale jakoś tak uśmiech mi nie schodzi z twarzy.

4 komentarze:

  1. Najważniejsze, że po wszystkim myślisz o tym z uśmiechem ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. no to tak podobnie jak z weselami, jak człowiekowi się nie chce iść to potem wyjść nie chce:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ty mi tu nie mów o weselach. Mam w planach 14.08, 21.08 i jeszcze 4.09 tego roku...

    OdpowiedzUsuń
  4. Bo ja kocham swoją robotę :)

    OdpowiedzUsuń