niedziela, 24 października 2021

Kociokwik

 W dniu pogrzebu mamy zaginął nam kot. Szukaliśmy, wołaliśmy, krzaki zwiedzaliśmy, ogłoszenia poszły w eter i na słupy - nic, zero odzewu. Już straciłam nadzieję, że wróci, aż w piątek, osiem dni po wyjściu z domu zobaczyłam, jak idzie przez ogród, kulejąc, zataczając się, ale idzie. Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Od razu weterynarz, bez jedzenia, bo noga wyglądała strasznie, choć żadnej rany nie było. A nasz weterynarz rozłożył ręce, bo trzeba ortopedy. Kocica złamała kość z przemieszczeniem, z odłamami. Tego samego dnia trafiła na stół w Wieliczce. Igła w kości, płytka obok i 6 gwoździ, żeby to połączyć. Prawdopodobnie ktoś ją zamknął, wyszła w końcu, ale była tak wycieńczona, że nie uciekła przed autem. Teraz średnio się goi, szwy się nie zrastają, bo wróciła jako skóra i kości, w tydzień straciła kilogram, co jest 1/4 jej wagi.

Od tego czasu pozostała dwójka też nie wychodzi na zewnątrz. Poszły w ruch feromony, leki uspokajające, ale średnio pomaga. Sikają po kątach, obok kuwety, na szmaty, czy ręczniki, które da się zdjąć z wieszaka, strasznie płaczą. Nie pomagają zabawki, pieszczoty, nic. Boimy się, że się pochorują, jak mówił weterynarz, ale na razie jest ok. Gorzej z nami, bo spać nie dają, tłuką się po nocy, płaczą. Na wiosnę pewnie pomyślimy o wolierze, bo nie wyobrażam sobie ich puścić wolno, ale też nie wyobrażam sobie, co będzie, jak częściej będziemy wychodzić z domu. Kocur już raz uciekł. Tak szybko, że nie było czasu na reakcję, smyknął między nogami.

Reszta, jakoś leci, powoli, do przodu. Raz gorzej, raz lepiej. Dziś mija miesiąc.

1 komentarz: