niedziela, 20 stycznia 2013

Narty 2013 :)

Właśnie usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byłam na nartach. I wychodzi mi całkiem dawno, bo w 2011 roku, to pewne. Pewne jest też, że wtedy połamałam osłony na wiązaniach, wywijając bardzo artystycznego orła tuż przed końcowym hamowaniem. Próba dokopania się do tego w archiwum bloga się nie powiodła.

Trochę się martwiłam, jak sobie damy radę niewyspani, bo Córa ostatnio źle śpi, ale okazała litość i w noc przed obudziła się dopiero wpół do piątej, na piciu, zasnęła po 5 minutach. Ale kot nie zasnął. Chodził, miauczał, nawiedził kuwetę itd. W wyniku czego budzik nastawiony na 5.20 nie miał kogo budzić. Zebraliśmy się szybko i sprawnie i w drogę. O 7.20 odjechaliśmy z miejsca zbiórki, po 9 byliśmy pod stokiem. Biało, -7 na termometrze, ludzi niewiele, bajka.
Pierwszy zjazd próbująco - testujący, wolny i ostrożny. Głupio się wywalić zaraz na początku. Potem coraz lepiej. Drzewa z szadzią na centymetr, a nawet więcej, twardy stok, ale bardzo dobrze przygotowany, zero muld, zero lodu. Pięknie.
To może sobie zjedziemy czerwoną? Zbyłam Osobistego prychnięciem, zaproponowałam o tą, tam, pod wyciągiem Płaska się wydawała. Tia, do zakrętu, gdzie łączyła się z czerwoną wyżej proponowaną. Stanęłam sobie tak z boku i zaczęłam swoje No way, nie zjadę, nie ma mowy, tamta połowa fajniejsza, bo ją znam. Osobisty nie pierwszy raz ze mną na nartach, zapytał tylko, czy mam ochotę tuptać na górę. I pojechał. Najpierw kosiłam przez pół stoku, stanęłam i sobie pomyślałam, że przecież nie zostanę w połowie góry. Zjechałam. Zarąbiszczaście. A podgrzewane kanapy na wyciągu i osłona od wiatru to po prostu niesamowity komfort. Za drugim razem u góry czerwonego powiedziałam tylko W imię Ojca i Syna, na co Osobisty odpowiedział, że to jedna z tych rzeczy, które z ludzi robią katolika i pojechaliśmy. Szybciej, odważniej.
Prócz trasy biegowej, krótkich na Bani i orczyków zjechaliśmy wszystko, co było. Uważam to za swój sukces, bo poza Kotelnicę się bałam wyjechać. Nie zaliczyłam ani jednego upadku. Za to masę powietrza, pozytywnej energii i radości.
Prawie zostałam rozjechana przez może pięciolatka, który jeszcze dodatkowa chciał ze mnie szaszłyk zrobić. Dzieci na stoku są niesamowite.
Dziś bolą mnie nogi. Tak jakbym pół dnia w obcasach po długiej przerwie chodziła. Czyli tyle co nic, zważywszy, że szusowaliśmy 5 i pół godziny. Ostatni raz już nam się nie chciało zjechać.
Wiecie co jest najpiękniejsze w jeżdżeniu na nartach? Zdejmowanie butów ;) potem człowiek taki lekki się robi.



Wyjazd o 17, powrót do domu 19 z hakiem. Córa na nasz widok nie oszalała, czyli było jej dobrze. Ja wykonałam tylko dwa telefony, czyli też uważam, że zdałam.

10 komentarzy:

  1. Widzę, że wyjazd udany:) Nigdy jeszcze nie jeździłam na nartach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie wyjazdy są czasami potrzebne ludziom, i wcale to nie oznacza że jest się wyrodnym rodzicem, wręcz przeciwnie :)

    pozdrawiam serdecznie.
    kasia "cicha" czytelniczka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie czuję się jak wyrodna matka, za to czuję, że tego mi trzeba było :)

      Usuń
  3. Czyli w każdym względzie udany wypad :) Kiedy planujecie następny? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za rok prawdopodobnie. To było rozpoczęcie i zakończenie sezonu. Z firmą już jechać nie możemy, a na samodzielny wypad nas nie stać, bo to nie jest tania impreza

      Usuń
  4. Zazdroszczę, bo sama nie umiem jeździć na nartach i jakoś chyba za bardzo się boję...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też się bałam :) ale spróbowałam i nie chcę przestać

      Usuń
  5. Super, że wyprawa Wam się udała;) Tak patrzę na to zdjęcie i tęsknota mnie ogarnia- za dzikim, nieokiełznanym szusowaniem:):)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzikie, nieokiełznane to chyba w Alpach, a nie na Kotelnicy ;)

      Usuń