Tak, tak, moje dzieci już zdążyły się pochorować i cały poprzedni tydzień siedziały w domu. W zasadzie jeszcze w niedzielę nie wiedziałam, czy pójdą, ale poniedziałek przywitał nas bez kaszlu i poszli. Ale w zeszły poniedziałek już dzwoniłam do przychodni, bo rozpaczliwe próby leczenia ich Pelavo, tranem, Ritnoskorbinem, inhalacjami i syropami na kaszel nie przynosiły efektu. Pani doktor oddzwoniła, wysłuchała co im dałam i kazała postawić bańki. Jakby do środy nie przeszło, dzwonić i ewentualnie przyjść się osłuchać. I wiecie co? Podoba mi się ten sposób leczenia. Kiedy lekarka uznaje, że trzeba widzieć pacjenta, to wzywa i przyjmuje normalnie, a tak to polega na zdaniu rodziców twierdząc, że to rodzic zna swoje dziecko najlepiej. Ja wiele razy bałam się jechać do przychodni z katarem czy początkiem kaszlu, żeby nie przywlec czegoś jeszcze, a tak mam problem z głowy. Inna sprawa, że pani doktor zna nas na wylot, wie, co dzieciom pomaga, jak przechodzą infekcje i tak dalej, więc pewnie jest łatwiej dzięki temu.
Co poza tym? Wkopaliśmy rury do gruntowego wymiennika ciepła. Ogród wygląda, jak po bitwie, bo to wykop na ponad 2,5 metra miejscami. I wszyscy biadolą, że jest sucho i ja się nawet zgadzam, ale jakby było mokro, to byśmy nic nie zrobili, bo w najgłębszym miejscu woda już bardzo mocno podchodziła. Zgrzać by się nic nie dało. No i osypywało się już i tak mocno, a mokre by leciało, jak nie wiem co. Pewnie jeszcze szerzej by trzeba było kopać. Na szczęście się udało. Wykopaliśmy też jamę pod taras. I efekt jest taki, że ciągle mam w domu brudno, bo my mamy raczej pył i piach, a koty to wszystko wnoszą do domu. Sprzątam i końca nie widać. Dziś może Osobisty to wyrówna i zasiejemy trawę to będzie lepiej.