Dziś po raz pierwszy Córa wygoniła mnie z domu, bez śniadania, bo ona zje w przedszkolu. Do przedszkola biegła, jak na skrzydłach, biegiem przebierała buty, bo będą robić dinozaura z gazet. Do sali też pobiegła bez pani. Magia. Miód na moje serce.
A przedszkole uczy. Takich rzeczy na plus i na minus też.
Na razie po stronie minusów mamy plucie (Julka pluje na Milenkę, Milenka na Hubercika, Hubercik na Adasia...).
Na plus mamy próbowanie. Córa zaczęła próbować nowych rzeczy. W piątek jadła obiad w przedszkolu i spróbowała żurek. Nie zjadła co prawda, bo niedobry, ale spróbowała. W domu doszedł i został zaakceptowany szczypiorek i dżem jeżynowy, wczoraj w efekcie wyjadany łyżeczką ze słoika. Do tego Córa zaczęła w końcu pić z normalnego kubka, a nie tylko błaznować przy tym. Bo nikt nie pije z niekapka w przedszkolu. Nauczyła się też paru nowych piosenek, ostatnio na tapecie "moja mama jest wspaniała" i "Dwóm tańczyć się zachciało". No i drabina nie stanowi już żadnej przeszkody.
I coś nie do końca kwalifikowalne. Mianowicie Córa mówi po angielsku, wplata pojedyncze słowa lub całe zdania. Niby ok, taki sens ma przedszkole językowe, ale... Ona nie do końca wyraźnie mówi, więc czasem po polsku muszę się wysilać, a po angielsku to już w ogóle...
Łan, tju, tri, forest, fajf, siz, siedem... - tak mnie ostatnio zagięła. A czemu forest? Four and five, nie wyłapała tego and i zrobiła sobie forest słyszany gdzie indziej.
Wczoraj pytam się jej, z kim się bawiła w przedszkolu.
- Z Hubercikiem - oczka spuszczone, słodki głosik. Kobietka. Co z tego, że 2,5 - letnia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz