Wczoraj wróciliśmy od mojej mamy ze śpiącym Synem. Rozebraliśmy, nałożyliśmy pieluchę na noc, bo choć ostatnio noce są suche, ale ta mogła być długa, a u babci pił sporo. Jakieś dwie godziny później rozległo się: Tato, siku! Osobisty wziął go do łazienki, potem odprowadził do łóżka. Stanęłam oparta o szafę i stwierdziłam, że proces odpieluchowania mamy już za sobą. I stąd powstała refleksja, że to jest ten czas, w którym decyzja o kolejnym dziecku staje się trudniejsza. Oboje dzieci mamy już mocno samodzielne, z pokrojonego chleba sami sobie zrobią kanapkę, sami się ubiorą, rozbiorą, jakoś umyją, pożegnaliśmy pieluchy. Najgorszy czas za nami. Nie to, że planujemy trzecie, w tym temacie to planujemy wkładkę hormonalną dla mnie. Parę stówek i spokój na pięć lat.
Nie ma mnie tu i nigdzie, bo przytłoczyła i porwała mnie jesień. Wczoraj kopałam truskawki, maliny, porzeczki, hibiskusy, nektarynki, berberys i jakieś inne bezimienne dla mnie chabazie, a dziś to wkopywałam u siebie. Mama ma tego za dużo, a sił coraz mniej i mam wrażenie, że powoli przenosi ogródek do mnie. Obsadziłam sobie rów takim co się płoży i teraz ma takie czerwone owocki, wzdłuż hibiskusy. Pięknie będzie. Pominę, że tyle czasu mi to zajmuje, że przyjeżdżam z przedszkola, zabieram się za robotę, a potem mało czasu mi na ugotowanie czegokolwiek zostaje. Gnam po dzieci i tak zlatuje dzień za dniem. Nawet nie bardzo dociera do mnie, że w ten weekend już będzie grobowo. Jesteśmy w totalnym lesie, nie wiemy, jak to ogarnąć, gdzie jechać kiedy i w ogóle nic. Tyle, że znicze mamy kupione, od producenta, za takie wielkie dałam 3 złote! Bajer. No i chryzantemy kupiłam w sobotę, choć nie planowałam, ale piękne i niedrogie. W domu dochodzą mi te, które w tamtym roku zebrałam ze śmietnika, wsadziłam do garażu, na wiosnę do ziemi, a teraz zaczynają mi się rozwijać. Nie wiem, czy zdążą, ale to najwyżej będzie na ciut później, niż Wszystkich Świętych, czy Zaduszki. A to te ładne, z tych wielkich, cieplarnianych. Dwie zostawiłam w ziemi, żeby sprawdzić, jak bardzo są cieplarniane.
Plan się jeszcze skomplikował, bo moja mama dziś wylądowała w szpitalu, z napadem częstoskurczu tak silnym, że nie mogą jej ustabilizować. Nawet się nie kłóciła, jak ją zostawili na oddziale. Ciekawe, kiedy ją wypuszczą, jutro jadę jej zawieźć rzeczy, które dziś zabrał z domu rodziców Osobisty. Bo był u niej już, gdyż baliśmy się, że jak ją wyprowadzą, to wsiądzie w busa i pojedzie sama do domu. Ot, moja mama, a że komórki nie posiada, bo nie i już... No właśnie.
Nie ogarniam ostatnio. Za szybko, za dużo, za, za, za... Do tego co tydzień ostatnio Osobistemu wypadała delegacja, też go nie było, po 1 listopada też może być kolejna. A to też nam plan dnia zmienia i czasem nie mam sił siąść do komputera. Do tego dochodzi fakt, że ja od poniedziałku do piątki wożę dzieci do przedszkola, a w sobotę jeszcze Córę na tańce. Dla siebie zostaje niedziela, więc też staramy się wykorzystać na maksa. I tak mi leci ten czas, na szczęście nie przelatuje przez palce :)
Jesien nadeszla wielkimi krokami a za rogiem juz prawie zima :O
OdpowiedzUsuńDobrze jednak, ze dalas znak zycia :)
U nas już śniegiem pachniało. Staram się pisać, ale życie wciąga
Usuńdużo zdrowia dla mamy
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo
Usuńzdrowia dla mamu i siły dla Ciebie:)
OdpowiedzUsuńDziękuję i witam :)
UsuńZdrowia dla mamy, pamiętam jak moja wylądowała w szpitalu i jaki to był stres :*
OdpowiedzUsuńDziękuję :) a u nas jeszcze odległości dają w kość
UsuńMam nadzieję, że u mamy już lepiej.
OdpowiedzUsuńLepiej, dziękuję
UsuńZdrowia dla Mamy! Jak najwięcej!
OdpowiedzUsuńDziękuję
Usuń