Minus dwanaście stopni, kocia kulka zwinięta na progu naszego domu, jedzenie, nawet podgrzewane, zamarzało jej w oczach. Wpuściłam, żeby zjadła, potem znowu... I znowu, na dłużej. Potem siedziała w domu, gdy my byliśmy, oprócz nocy, bo baliśmy się, czy się z naszymi kotami nie pobije, jak nie będziemy czuwać. Aż w końcu zapakowałam w transporter, mocno napsikany kocimiętką i zabezpieczony trytytkami i pojechałam do weterynarza. Bo namacałam duże sutki i tyłek do góry szedł.
Kot był wysterylizowany, dawno temu, ma z pięć lat, miał cysty w uszach, trzeba było wyczyścić.
I ma na imię Yoga.
Jest najbardziej miziastym stworzeniem, jakie widziałam w życiu. Ciągle by siedziała na kolanach, głaskała, rozdawała całuski. Śpi z nami i nawet tyrpanie jej nie przeszkadza. Do toalety mnie odprowadza i czeka. Kocur ją lubi, szylkreta ignoruje, druga koteczka je z nią z jednej miski i na koniec na nią prycha. Idzie ku dobremu.
Jestem pewna, że zwierzęta czują dobrą energię. Wiedzą, gdzie przyjść, a z którego progu przepędzą.
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest
Usuń