Piekło się u nas dużo ciast. Różnych. Ale najbardziej pamiętam metrowca. Metrowiec, dla niewtajemniczonych, to ciasto sklejone masą: biała kromka ciasta/masa/ciemna kromka/masa/biała kromka... I tak dalej do końca blaszki lub podkładki. I w jedne święta składałyśmy z mamą na stole, a potem miałyśmy przesunąć na dyktę, by wynieść do zimnego ganku. Miałam mega odpowiedzialną funkcję trzymania tej dykty.
- Trzymasz? - spytała mama.
- Trzymam - odparłam z pewnością w głosie.
Tak, macie rację, metrowiec spadł na podłogę, bo trzymałam za koniec z dala od stołu, a ciężar ciasta zsuniętego na deseczkę po prostu ją przeważył. Potem za każdym razem trzymałam mocniej i bliżej stołu.
W domu składam na blaszce.
Chyba upiekę metrowca.
Miałam z pięć lat, mój starszy starszy brat (dla odróżnienia od starszego młodszego) ubierał choinkę, mama coś robiła w kuchni, a ja oczywiście przy bracie. A co zawsze się robi przy ubieraniu choinki? Sprawdza światełka. I kiedyś one naprawdę w lutym działały, więc się je chowało na następny rok, a w grudniu, po wyjęciu z pudełka okazywało się, że nie działają. I sklepy w wigilię były zamykane dość szybko. A to była akurat wigilia. I właśnie wtedy wpadłam do kuchni, cała we łzach:
- Mamo, mamo, bo Staszek powiedział, że szlag trafił oświetlenie, choinki nie będzie.
Podejrzewam, że skończyło się na ostrej burze dla brata, a choinka była.
Ten sam brat władował mnie w beciku na sanki. A potem w zaspę, bo auto jechało. Mama wspominała, że przyniósł mnie i odtajał nad piecem kuchennym, bo nie było wiadomo, gdzie nogi, a gdzie głowa. Bałwanka ze mnie zrobił.
A obaj bracia dopinali do sanek lub wózka psa, żeby nie musieć pchać pod górkę. I ten pies mnie nigdy nie wywalił.